Zaginął nasz kolega. A było to tak:
Dojeżdżaliśmy do Permu, dużego miasta u podnóża Uralu i jednocześnie naszego ostatniego przystanku w Europie. Przekroczenie granicy kontynentów zamierzaliśmy uczcić specjalnym toastem, a poza tym za Permem czekał nas sześciogodzinny odcinek jazdy bez żadnej stacji, więc musieliśmy zrobić zakupy. Oczywiście mogliśmy się we wszystko zaopatrzyć na peronie, ale już wcześniej się zorientowaliśmy, że ceny dworcowe są dużo wyższe niż na mieście. W Moskwie koło dworców widzieliśmy małe targowiska, a słyszeliśmy, że tak samo jest na innych stacjach transsyberyjskich. Postanowiliśmy to sprawdzić. Plan był prosty: przebiec przez dworzec, zrobić zakupy i wrócić do pociągu zanim odjedzie. Postój miał trwać 25 minut. Mnóstwo czasu.
Wyskoczyliśmy z wagonu kiedy tylko pociąg się zatrzymał. Z powodu upału w wagonie panowała bardzo swobodna atmosfera, więc panowie wybiegli w samych spodenkach, bez koszulek. Kierowaliśmy się tabliczkami „WYCHOD W GOROD” próbując jednocześnie zapamiętać trasę. Niestety, podziemne przejścia pod peronami okazały się tak zagmatwane, że o powrocie tą samą drogą lepiej było zapomnieć. Na szczęście nad torami widzieliśmy kładkę z zejściami na perony.
Przed dworcem stał kilkusetmetrowy ciąg budek. Można było w nich kupić wszystko od ubrań po papierosy. Podzieliliśmy się na grupki i rozbiegliśmy się do sklepów. Co chwilę sprawdzaliśmy zegarki, ale było już jasne, że spokojnie ze wszystkim zdążymy. Wróciliśmy przez kładkę i wsiedliśmy do wagonu na parę minut przed odjazdem. Wkrótce byliśmy już prawie w komplecie. Brakowało tylko Kosmosa*.
Zbliżał się czas odjazdu, a kolegi nadal nie było. Jeszcze raz przebiegliśmy cały peron, ale nigdzie nie było go widać. W końcu pociąg ruszył. Wskoczyliśmy w ostatniej chwili, a prowadnica zamknęła za nimi drzwi. Była jeszcze szansa, że znajdziemy go w innym wagonie, ale i ona okazała się złudna. Spróbowaliśmy odtworzyć kolejność wydarzeń. Zaginiony kumpel robił zakupy razem z Cześkiem i razem z nim biegł w kierunku kładki. Że go nie ma, Czesiek zauważył dopiero koło pociągu. Wychodziło na to, że albo zbiegł na inny peron, albo pobiegł przejściem podziemnym. Tak czy inaczej został w Permie w samych spodenkach i z kilkoma kartonami soków.
Bywalcy Transsibu w takich sytuacjach łapią taksówkę i jadą na następną stację, bo podobno jazda samochodem trwa krócej niż pociągiem. Tak przynajmniej twierdził sam Kosmos kiedy wyjeżdżaliśmy z Moskwy. W tej sytuacji wydawało nam się jednak mało prawdopodobne, by próbował przejechać taryfą przez cały Ural. Z pomocą przyszła nam prowadnica. Szybko powiadomiła kierownika pociągu o zaginięciu, a ten zatrzymał skład na małej stacyjce technicznej i wysłał telegram do Permu. Od tej pory nie mogliśmy zrobić nic więcej.
Perspektywa sześciu godzin jazdy w niepewności o los Kosmosa nie była ciekawa. Pozostało nam mieć nadzieję, że nic złego się mu nie stało i wypić za jego bezpieczny powrót. Wieść o całym zajściu szybko rozeszła się po wagonie i wkrótce wychylaliśmy kolejki z pocieszającymi nas Rosjanami. Puste butelki na podłodze zajmowały coraz więcej miejsca, a za oknem przesuwały się łagodne wzgórza Uralu.
Było już ciemno, gdy dotarliśmy do Swierdłowska. Ci z nas, którzy wyszli na peron, trzymali się w pobliżu wagonu. Do naszej prowadnicy podbiegł kierownik pociągu i podał jej jakąś karteczkę. Był to telegram z Permu z informacją, że nasz kolega zgłosił się do zawiadowcy stacji i zostanie wysłany najbliższym pociągiem w stronę Irkucka. Nie da się opisać jaką ulgę poczuliśmy. Trwająca w wagonie stypa przerodziła się w wesele.
*) Kosmos swój pseudonim zawdzięczał bogatej wyobraźni i niezwykłej umiejętności zamyślania się w najbardziej nieoczekiwanych momentach.