Dzięki życzliwości księdza Krzysztofa z Dżalalabadu mogliśmy spać w Osz za darmo. Oznaczało to wielką ulgę dla naszych portfeli, bo planowaliśmy spędzić w mieście parę dni.
Dom mieszczący kaplicę znaleźliśmy bez problemów i szybko rozgościliśmy się w środku. Zgodnie z opisem księdza, w pokojach czuć było stęchliznę, ale dla nas najbardziej liczył się dostęp do gazowej kuchni i gorącego prysznica. Jedyną niewiadomą była sąsiadka, u której mieliśmy zostawić klucze przed wyjazdem. W Dżalalabadzie dowiedzieliśmy się, ze drugą połowę domu zamieszkuje pani Irena, która urodziła się w Wałbrzychu, większość życia spędziła w Kraju Ałtajskim, a na starość osiadła w Kirgistanie. Niestety, nie mogliśmy jej zastać. Poznaliśmy ją dopiero wieczorem drugiego dnia i na szczęście była w domu, kiedy odjeżdżaliśmy.
Osz chwali się historią dłuższą niż Rzym, ale w przeciwieństwie do Wiecznego Miasta nie może pochwalić się nagromadzeniem zabytków. Zadbali o to komuniści, którzy pozostawili po sobie betonowe klocki w centrum i monumentalny pomnik Lenina stojący na wielkiej przestrzeni pustego placu. Największą atrakcją miasta jest skaliste wzgórze zwane Tronem Salomona. Wstęp na nie jest płatny, więc nie skorzystaliśmy z możliwości pooglądania Osz z góry. Biorąc pod uwagę mocno zapylone powietrze, widok zapewne i tak nie byłby zbyt rozległy.
Chyba lepszym miejscem do odpoczynku jest miejski park położony w głębokiej dolinie rzeki. W cieniu drzew można coś zjeść, napić się piwa i popatrzeć na grających w karty lub bawiących się w karaoke Kirgizów. Dla amatorów dziwactw znajdzie się nawet samolot, w którym urządzano knajpkę. Na pewno wart odwiedzenia jest tutejszy bazar, największy w Centralnej Azji. Podobno najbardziej zatłoczony jest w niedziele, ale nawet w tygodniu można się na nim zgubić.
Na zobaczenie wszystkich atrakcji Osz wystarczą dwa dni. My jednak mieliśmy sporo spraw do załatwienia i jeszcze więcej do obgadania.
Tomek G. zaskoczył nas wiadomością, że odłącza się od naszej grupy i od razu wraca przez Chiny do kraju. Wcześniej planowaliśmy, że rozłączymy się dopiero w Kaszgarze. Miało to sens, bo transport do granicy chińskiej jest dość kosztowny i lepiej rozdzielić go na więcej osób. Niestety, Tomek poczuł się na tyle zmęczony podróżą, że zrezygnował z zaplanowanego pobytu w górach i postanowił zaryzykować drogę do Chin w pojedynkę. Musieliśmy wszystko ułożyć sobie od nowa.
Przy okazji chcieliśmy spróbować zdobyć wizy rosyjskie w miejscowym konsulacie. Oszczędzilibyśmy sobie czasu w Chinach, a liczyliśmy też na większe pobłażanie przy sprawdzaniu wymaganych dokumentów. I tu się zawiedliśmy. Juz odźwierny okazał się być skrajnym formalistą wpuszczającym tylko osoby z listy rezerwacyjnej. Nie interesował się nami zbytnio, pokazał tylko numer telefonu, pod którym mieliśmy zgłosić się do kolejki. Z pomocą przyszedł nam spotkany Kirgiz, który zadzwonił nie raz, ale kilka razy, poganiając przy okazji obsługę. Dzięki temu już po godzinie zostaliśmy wpuszczeni do środka. Tam trafiliśmy na robota, który ze wzrokiem utkwionym w papierach wyrecytował nam regulamin wydawania wiz obcokrajowcom. Dowiedzieliśmy się tego, co i tak już wiedzieliśmy: że wizę wydaje się z najwyżej miesięcznym wyprzedzeniem za oplata 35 euro i że do wizy turystycznej potrzebny jest voucher, a do tranzytowej - bilety na cały przejazd przez Rosję. Mogliśmy tylko wyjść i przeklinać stracone popołudnie.
Dużo ważniejsze dla nas było sprawdzenie połączeń z Osz na południe, zobaczenie, czy w informacji turystycznej nie ma przypadkiem dokładnych map Pamiru i zrobienie zapasów na dłuższy pobyt w górach. Normalnie powinno to zająć najwyżej pół dnia, ale w Osz normalność omijała nas szerokim łukiem.
Na dworcu autobusowym nie udało nam się dowiedzieć nic konkretnego. Napotykani ludzie zgodnie twierdzili, ze codziennie o 8. i 9. można pojechać do Sary Tasz, a nawet do Sary Mogul, ale dyspozytornia uparcie wygłaszała formułkę o braku połączeń i odsyłała nas na postój terenowych taksówek. Kompromis był bez wątpienia nieosiągalny.
Na wszelki wypadek poszliśmy na postój jeepów. Tam przyczepił się do mnie tajny agent dorabiający jako taksówkarz (a może odwrotnie - tego nie udało mi się ustalić). W każdym razie gość najpierw na siłę chciał nas zawieźć do Biszkeku, a potem zaczął za mną chodzić machając od czasu do czasu jakąś legitymacja. W końcu zażądał paszportu. Przyjrzałem mu się uważnie nabierając pewnych podejrzeń i zacząłem w najlepsze zgrywać idiotę.
Stwierdziłem, że paszport mam, ale w hotelu, a hotel gdzieś jest, ale dokładnie to nie wiem gdzie, a tak w ogóle to chcieliśmy jechać do Sary Tasz, a nie do Biszkeku, ale do Sary Tasz nie ma połączeń, wiec pojedziemy do Uzbekistanu. Mój wywód zbił go trochę z tropu, ale nie na tyle, by się odczepił. Coraz bardziej nachalnie domagał się mojego paszportu, a ja mając juz pewność, że chodzi mu wyłącznie o łapówkę, z błogim uśmiechem wymyślałem coraz większe absurdy. I tak powoli spacerowaliśmy po mieście, tocząc niezbyt błyskotliwy dyskurs:
- Paszport jest?
- Tylko kopia.
- Kopia to przestępstwo. Chcę oryginał.
- W hotelu.
- Którym?
- [nieokreślony ruch ręką] Tam.
- Tam?
- Tak.
- To idziemy.
- OK.
Po czym ruszałem dokładnie w przeciwnym kierunku i po chwili rozmowa zaczynała się od nowa. Mniej więcej po godzinie zabawy mój agent do żądania paszportu zaczął już dodawać "proszę". Wyglądało na to, że ma sporo czasu, albo spodziewa się łapówki większej niż cena kursu do Biszkeku. Z ciekawości dałem mu ksero mojego paszportu. Okazało się, że lingwista z niego żaden. Nie znał łacińskich liter, miał nawet problemy z arabskimi cyframi. Próbował mi wmówić, że mam nieważną wizę, ale jakoś nie potrafił wytłumaczyć na czym owa nieważność polega. Zupełnie jakby mógł to stwierdzić dopiero po otrzymaniu oryginału paszportu.
Zaczynało mnie to już męczyć (a Tomek i Gosia, którzy mi towarzyszyli byli ewidentnie wkurzeni - co ciekawe, gość od nich nic nie chciał), więc poszliśmy do lokalnego CBT. Tam okazało się, że jest przerwa obiadowa i musimy czekać. Mi to było jak najbardziej na rękę. Siedziałem sobie przed drzwiami, a taksiarz na przemian to groził mi nieokreśloną karą i przybierał groźną pozę, to łagodnie prosił o paszport. Juz myślałem, że zacznie błagać. Do tego jednak nie doszło, bo spotkał jakiegoś znajomego i razem gdzieś znikli, gdy odchodziliśmy spod drzwi CBT. W sumie straciliśmy dwie godziny.
Na otwarcie CBT się nie doczekaliśmy. Poszliśmy do hotelu z pewnym Japończykiem, którego wzięliśmy z początku za pracownika biura. Wszystko dlatego, ze gdy go spotkaliśmy, akurat przywiązywał stary rower do barierek i na nasz widok krzyknął "Hello! Are you tourists?". Opowiedział nam, że podróżuje już jakiś czas, odwiedził Kaszgar i Urumczi w Chinach, a teraz przyleciał do Osz, by pojeździć rowerem po kirgiskich wioskach. Niestety, nie ma żadnej dokładnej mapy ani przewodnika, nie mówi tez po rosyjsku. Ma za to przy sobie japońskie jeny, więc będzie jeszcze musiał pojechać do Biszkeku, żeby wymienić walutę. Najwyraźniej szedł na żywioł. Ciekawe co zrobi, jeśli trafi na mojego taksówkarza-agenta.
Po tych przeżyciach nie mieliśmy już czasu ani ochoty na przemyślane zakupy na bazarze. Zadowoliliśmy się tylko szybkim sprintem miedzy straganami. Tygodniowy pobyt w dużych miastach niesamowicie nas zmęczył, ale uznaliśmy, że jest to zaliczka przed udanym pobytem w górach.