Po zejściu z gór nasze potrzeby nie były szczególnie wygórowane. Chcieliśmy wziąć ciepły prysznic, zrobić pranie i wyspać się pod solidnym dachem. Z pomocą przyszła nam strona
www.jezuici.pl/tienszan i znajdującą się na niej mapka dojazdowa wraz z ofertą noclegu. Tak trafiliśmy do katolickiej parafii pod wezwaniem Matki Teresy z Kalkuty.
Dom, w którym mieści się kościół można by łatwo przegapić, gdyby nie malutka tabliczka z nazwą i niewielki krzyż nad bramą. Drzwi otworzył nam brat Damian. Zaprosił nas do środka, pokazał gdzie możemy się rozłożyć i... znikł w swoim pokoju. Wyjaśnił jeszcze, że jest zmęczony nocnym lotem z Moskwy, a wieczorem czeka go podroż nad jezioro Issyk-Kol. Na pożegnanie zostawił nam parę map do przejrzenia i album ze swoimi zdjęciami. Jako przewodnik wysokogórski ma okazje fotografować piękne plenery i trzeba przyznać, że robi to doskonale. Szkoda, że nie było czasu, by dłużej z nim porozmawiać.
Znacznie lepiej poznaliśmy księdza Krzysztofa z Białegostoku. Ten zapalony akwarysta był już na placówkach w Rosji i na Syberii, a od 5 lat opiekuje się parafia w Dżalalabadzie. Na podwórku urządził małe oczko wodne, w którym latem pływają złote karasie. Prawie całą pozostałą przestrzeń zajmują kwiaty z pnącymi różami na czele. Jak nam powiedział, w tym roku kwitną wyjątkowo obficie dzięki ciepłej i deszczowej wiośnie. W poprzednich latach na początku czerwca wszystko już usychało, a miasto zaczynało cierpieć z powodu braku wody. W lipcu i sierpniu bywało, że przez całe tygodnie jedynym jej źródłem był posterunek straży pożarnej ze studnią głębinowa.
Ksiądz okazał się prawdziwą skarbnicą wiedzy o Dzalalabadzie i okolicach. Dowiedzieliśmy się sporo nie tylko o samej parafii istniejącej od połowy lat 90. i liczącej w porywach do kilkudziesięciu wiernych, ale też o lokalnych konfliktach etnicznych miedzy Uzbekami i Kirgizami.
- Jeśli przekraczaliście granicę w Bekabadzie, to mieliście sporo szczęścia – rzucił od niechcenia sypiąc karmę dla karasi. – Kilka dni temu była tam strzelanina albo jakiś zamach bombowy i przejście zostało zamknięte. Co się stało dokładnie nikt nie wie, bo władze uzbeckie szybko wyciszyły całą sprawę.
W parafii pracują jeszcze dwie osoby: rosyjski duchowny Wołodia, którego widzieliśmy dosłownie przez chwilę, zanim wyjechał do Moskwy, oraz pochodzący ze Szkocji Martin, który w ramach wolontariatu uczy tutejsze dzieci angielskiego. Zajęcia odbywają się w sali, w której nocujemy, ale zaczynają się dopiero w południe, więc możemy spać do woli.
Dżalalabad nie ma wiele do zaoferowania turystom, poza źródłami mineralnymi, kilkoma pomnikami i dużym bazarem. Dla Kirgizów jest to jednak ważne miasto-symbol. W 2005 r. rozpoczęła się tutaj Tulipanowa Rewolucja, która doprowadziła do upadku autorytarnych rządów Askara Akijewa, wolnych wyborów prezydenckich i... kolejnych autorytarnych rządów, tym razem Kurmanbeka Bakijewa. 23 lipca Kirgizów czekają kolejne wybory. W całym Dżalalabadzie wiszą plakaty wyborcze Bakijewa, lecz nigdzie nie widać plakatów kontrkandydatów. Czyżby szykowała się powtórka sprzed 5 lat?
Korzystając z dużej ilości wolnego czasu postanowiliśmy pójść na pocztę. Po przeżyciach z Andidżanu, gdzie wysłanie kartek zajęło nam kilka godzin, zarezerwowaliśmy sobie pół dnia. Samo szukanie głównego urzędu pocztowego poszło nam względnie szybko, ale tuż przed upragnionym celem stanął nam na drodze Muhammad - stróż i zarazem gorliwy muzułmanin, który tonem nie znoszącym sprzeciwu zaprosił nas na herbatę. Przez następna godzinę wysłuchaliśmy tyrady na temat islamu, wspomnień z pielgrzymki do Mekki i narzekań na współczesny świat. Zrewanżowaliśmy się pochwałą kirgiskiej gościnności, wspomnieniami z podroży po Uzbekistanie i narzekaniem na globalny kryzys. Potem okazało się, że zaproszenie było dla nas przysługą, bowiem na poczcie trwała akurat przerwa obiadowa.
Urząd pocztowy w Dżalalabadzie okazał się być reliktem dawno minionej epoki. W dwupiętrowym budynku z wielkiej płyty znajdowały się dziesiątki zamkniętych na głucho drzwi. Tylko kilka pokojów było otwartych. Jeden z nich mieścił dwa zarzucone papierami biurka, dwie urzędniczki z marsowymi minami, parę szaf, pusty stolik z krzesłem i ogrom pustej przestrzeni. Był też niedziałający zegar, który zdawał się podkreślać, że czas zatrzymał się tu jakieś 30 lat temu.
To tutaj mieliśmy wypisać i wysłać kartki. Na pytanie o widokówki urzędniczki odpowiedziały zdziwionymi spojrzeniami. Po chwili z pożółkłej teczki wyciągniętej niewiadomo skąd dostaliśmy kilka sowieckich kartek pocztowych datowanych na początek lat 80. ubiegłego wieku. Podejrzewam, że na rynku kolekcjonerskim miałyby niezłą wartość. Zabraliśmy się za wypisywanie pod czujnym okiem jednej z urzędniczek, podczas gdy druga gdzieś wyszła. Wkrótce okazało się, że to właśnie ta druga była odpowiedzialna za wydawanie znaczków, więc musieliśmy poczekać, aż wróci. Mogliśmy też poszukać jej w sąsiednim pokoju, z czego z zapałem skorzystaliśmy.
Sąsiedni pokój był zamknięty. Kolejny też. Zaczęliśmy buszować po budynku. Otwierając któreś z kolei drzwi, wpadliśmy do sali konferencyjnej jakby żywcem przeniesionej z czasów późnego Gomułki. Dla rozluźnienia zaczęliśmy odgrywać zebranie Kirgiskiej Partii Rewolucyjnej. W pewnym momencie do pokoju zajrzała czyjaś zdziwiona twarz i zaraz potem znikła. Szybko wróciliśmy do pierwszego pokoju. Urzędniczka od znaczków już wróciła i na nasz widok wyraziła zdziwienie, że jeszcze tutaj jesteśmy. Na szczęście wszystko mieliśmy przygotowane, więc wysyłka poszła gładko. Znaczek kosztował 23 somy. Ciekawe kiedy dojdą.
Z Dżalalabadu pojechaliśmy do Osz z błogosławieństwem księdza Krzysztofa i kluczami do tamtejszego domu parafialnego. Dzięki temu pobyt w największych miastach regionu nie będzie nas kosztował ani soma.