W Kirgistanie działa organizacja zwana CBT – Community Based Tourism. W przewodnikach opisuje się ją jako lokalną informację turystyczną i rzeczywiście, jej pracownicy mają szeroką wiedzę dotyczącą bliższej i dalszej okolicy.
W Dżalalabadzie młody człowiek z uśmiechem objaśnił nam sposób dojazdu w góry (wraz z cenami) oraz podpowiedział co i gdzie zobaczyć. W Arslanbob jest trochę inaczej. Szefem i zarazem jedynym pracownikiem jest cwaniaczek w polarze TNF. Jakichkolwiek informacji udziela tylko po wykupieniu noclegu u wskazanej przez niego rodziny, map rejonu nie posiada, a wskazówek dla idących w góry dać nie chce. Proponuje za to wynajęcie wskazanego przezeń przewodnika.
Kiedy dowiedział się, ze jesteśmy z Polski, zrobił nam wielka łaskę i pozwolił wejść do biura, byśmy mogli sfotografować schematyczny plan okolicy. Jak wyjaśnił, to tylko dlatego, że jego znajomym jest polski duchowny mieszkający w Dzalalabadzie. W kolejnym geście podał nam adres strony powadzonej przez duchownego (
www.jezuici.pl/tienszan) i jego telefon. Byliśmy pod wrażeniem jego szczodrości…
Na szczęście w Arslanbob mieszkają tez ludzie, którzy dobrze znają okoliczne góry i chętnie dzielą się informacjami. To od nich dowiedzieliśmy się jak dojść do świętego jeziora Kol Mazar schowanego wewnątrz masywu i jak daleko jest do dużego wodospadu, który chcieliśmy odwiedzić jeszcze tego samego dnia. Wodospad widzieliśmy na zdjęciach w biurze CBT i wydawał się całkiem ładny. Niestety, po dwóch godzinach marszu trafiliśmy na barierki i kasę pobierającą opłaty za wstęp do doliny. Płacić tylko za to, by zobaczyć dolną część 80-metrowego strumienia wody spadającej ze skały (górną widać juz z daleka) nie mieliśmy zamiaru. Woleliśmy uciec z zachłannego miasteczka i spróbować dotrzeć do Kol Mazar zaszywając się przy okazji na parę dni w górach.
A góry są tu piękne.
Wyrastają tuz za Arslanbob i przytłaczają miasto swoim ogromem. Miedzy turbazą a wierzchołkami szczytów jest blisko 3 tys. metrów różnicy wysokości i jakieś 5 km odległości w linii prostej. Na dole soczyście zielone pagórki porośnięte z rzadka drzewami przechodzą w coraz bardziej strome i skaliste zbocza, które w końcu wystrzelają w górę skalnymi basztami.
Pokryte śniegiem szczyty wznoszą się na ponad 4500 m n.p.m. Wędrówka w górę stromych dolin jest mozolna, lecz daje możliwość podpatrywania wspaniałej przyrody. Najniżej rosną lasy orzechowe, wyżej pojawiają się morwy rosnące na bogatych w mięte i inne zioła łąkach. Wraz z wysokością intensywna zieleń pełni wiosny ustępuje miejsca bladym barwom przedwiośnia. Tuz pod granica śniegu rozciągają się pola krokusów i tulipanów. Wszędzie słychać ptaki. Oprócz gatunków azjatyckich są tu też europejskie: kos, zięba, sikora, a przede wszystkim kukułki. Im wyżej, tym więcej ptaków znanych z naszego podwórka. Tylko na niebie krążą sylwetki sępów.
Są też ludzie. Niemal w każdej bocznej dolince, na prawie każdym zboczu, w dogodnych miejscach stoją chaty pasterzy bydła, kóz i koni. Każdemu, kto do nich przyjdzie, dają butelkę mleka, kefiru lub kumysu i czarkę śmietany tak gęstej, ze wystarczy parę ruchów, by przerobić ją na masło. Znają tez aktualne warunki w górach i chętnie podają wskazówki dotyczące drogi, choć rosyjski znają bardzo słabo.
Hodowane przez nich stada widać dosłownie wszędzie dookoła. Całe góry są pocięte siecią wydeptanych ścieżek. Z jednej strony ułatwia to wędrówkę, z drugiej wymaga ciągłej uwagi, by nie zgubić się w tym labiryncie. Większość ścieżek trawersuje zbocza w kilkumetrowych odstępach. Jest ich tak dużo, że z daleka wyglądają jak poziomice wyryte na stokach przez szalonego kartografa.
Najwięcej jest krów, które okazują się być świetnymi wspinaczami. Widzieliśmy je podchodzące pod bardzo strome zbocza, schodzące w dół po ostrych skałach, a nawet zdobywające trzytysięczniki, z których szczytów nie stopniał jeszcze śnieg. Wszystko to w akompaniamencie głośnych porykiwań. Bywalcy Beskidów znają zapewne dźwięk trombity – wysoki, głośny, długo niosący się po górach. Ryk tutejszego bydła brzmi jakby w trombitę dmuchał baca mający czkawkę. Najgłośniej jest o świcie i o zmierzchu, gdy krowy wyruszają na pastwiska lub łącza się na noc w stada.
Nie ma tu obór ani stajni, wiec zwierzęta śpią pod gołym niebem. Zajmują w tym celu wszelkie możliwe wypłaszczenia, na których można też postawić namiot. Nocleg wśród stada krów jest niezwykłym przeżyciem. Wciąż słychać jakieś poruszenia, sapanie i węszenie, od czasu do czasu cos skubnie linkę odciągową, a w świetle latarki jarzą się wpatrzone w obserwatora oczy. Oczywiście są tez minusy. Największym jest przykra woń unosząca się dookoła i konieczność uprzątnięcia upatrzonego pod namiot skrawka ziemi. W dodatku krowy nie maja dobrego wzroku, zwłaszcza nocą. Pewnej nocy jedna z nich nie zauważyła mojego namiotu, zaplątała się w odciągi i weszła mi do środka rozrywając tropik. Mam nadzieję, że taśma, którą go skleiłem wytrzyma przynajmniej do Chin.
Do jeziora Kol Mazar nie udało nam się dotrzeć. Przeszkodził nam śnieg na przełęczy i po północnej stronie grani. Nie mamy też pewności, czy szliśmy właściwą droga, choć miejscowi twierdzili, że tą doliną da się tam dojść. Gdybyśmy mieli mapę, byłoby znacznie łatwiej, choć może tez nudniej. W sumie spędziliśmy 6 wspaniałych dni w górach.
Największe szczęście mieliśmy do pogody. Trafiliśmy na krótki okres bez codziennych opadów. Jedynie przez dwa dni, punktualnie o 14. zaczynały się przelotne opady, a wieczorami przechodziły burze. Dopiero gdy zeszliśmy juz do Arslanbob, rozpadało się na dobre. Oby zawsze tak nam się udawało.