Nareszcie góry!
Po klęsce planu przejazdu pod Mt. Kailash i K2, i po tygodniowym wdychaniu pustynnego pyłu, byliśmy naprawdę spragnieni rześkiego powietrza, chłodnych skał, śniegu i widoku lodowców. Chcieliśmy znów poczuć radość z pokonywanych pieszo kilometrów i przyjemne wieczorne zmęczenie po intensywnie spędzonym dniu. Skrzydeł dodawała nam świadomość, że po drodze nie spotkamy żadnych kontroli i posterunków, żadnych żołnierzy, którzy chcieliby nas zawrócić, ani żadnych bileterów pobierających opłaty za wstęp.
Byliśmy w składającej się z kilku ustawionych wzdłuż drogi budynków osadzie Feilai Si. Staliśmy na tarasie Migratory Bird, kawiarni i zarazem noclegowni urządzonej w prostym stylu przypominającym polskie schroniska i patrzyliśmy na ciężkie, monsunowe chmury kłębiące się po drugiej stronie doliny. Gdzieś w tych oparach kryło się należące do Gór Sino-Tybetańskich pasmo Meili Xueshan, a wraz z nim jedno z najświętszych miejsc w Tybecie – szczyt Kawa Karpo, będący właściwie lodową piramidą, majestatyczną i nigdy nie zdobytą pomimo licznych prób. Alpiniści twierdzą, że największą przeszkodą w wejściu na szczyt jest monsunowy klimat, przynoszący nagłe załamania pogody i obfite opady śniegu, a także częste trzęsienia ziemi wywołujące potężne lawiny (w 1991 roku pod lawiną zginęła tu 17-osobowa ekipa z Japonii i Chin). Zdaniem miejscowych wszystkie nieudane ekspedycje i wypadki przy wspinaczce są zasłużoną karą za próbę świętokradztwa.
Nam nie zależało na ekstremalnych wyczynach, wręcz przeciwnie, chcieliśmy spokojnego wypadu w malowniczą okolicę. Zrezygnowaliśmy nawet z 14-dniowego okrążenia Kawa Karpo, by zadowolić się tygodniowym wypoczynkiem w dolinie mieszczącej wioskę Yubeng, tuż u stóp świętej góry. Do takiego wyboru przekonała nas między innymi monsunowa aura gwarantująca częste opady i zerową widoczność.
Żeby dojść do doliny Yubengu najpierw musieliśmy przekroczyć Mekong, który tworzy tu spektakularny przełom płynąc głębokim na ponad 1000 metrów jarem, a potem przejść kilkanaście kilometrów wzdłuż rzeki po skalnej ścieżce wiszącej nad jej powierzchnią. Pierwsza część zadania była prawdziwą udręką: w kłębach pyłu i w upale ześlizgiwaliśmy się po stromej ścieżce (co poskutkowało mocnym bólem kolan), a po jej zgubieniu (to już niemal tradycja) wpakowaliśmy się w skalny żleb wypełniony ostrym rumoszem, który uniemożliwiał dalszą drogę. Do mostu na rzece dotarliśmy dopiero następnego dnia, odwodnieni i zmęczeni po nocy spędzonej na skalnej półce.
Drugi dzień wynagrodził nam trudy zejścia. Wędrówka pomiędzy wioskami i polami ryżu przycupniętymi nad brunatno-żółtą wstęgą Mekongu była niemalże jak podróż w czasie. Kamienne domostwa sprawiały wrażenie jakby nie zmieniły się przez kilkaset lat, a pracujący na polach ludzie z koszami na plecach wyglądali jak na dawnych fotografiach. Jedynie słupy energetyczne prowadzące przez dolinę zaburzały harmonię krajobrazu.
Dolina Yubengu okazała się być innym światem, jakby żywcem wyjętym z jakiejś mrocznej powieści fantasy. Prowadziła do niej wąska gardziel wąwozu tonąca w oparach lodowatej mgły wzbijanej przez rozszalałą rzekę i oblepiona ciemnozieloną dżunglą różaneczników, bambusów i jodeł. Słońce tu nie docierało, a od białobłękitnej kipieli kotłującej się tuż poniżej ścieżki wiał zimny wiatr, który porywał krople wody i zamieniał skały w ślizgawkę. Zamiast podziwiać potęgę natury, musieliśmy więc skupiać się na przemyślanym stawianiu kroków. Po suchej i pylistej dolinie Mekongu była to niezwykła odmiana. Dopiero powyżej wodospadu mogliśmy pozwolić sobie na dłuższy odpoczynek koło opuszczonego domu otoczonego orzechami włoskimi i tarasowymi poletkami.
Zmianę klimatu dało się odczuć bardzo wyraźnie, gdy wspinaliśmy się leśną ścieżką w kierunku wioski. Nie chodziło o rodzaj pogody; od biedy można było się przyzwyczaić, że deszcz siąpił niemal bez przerwy nawet wtedy, gdy zza chmur przebłyskiwało Słońce i podnosiło temperaturę do nieznośnego upału. Prawdziwym problemem było wręcz lepkie od wilgoci powietrze, które wysysało z nas energię i sprawiło, że niesienie plecaka stało się psychologiczną walką o wykonanie każdego kolejnego kroku. A że w przyrodzie nic nie ginie, opuszczające nas siły dodawały wigoru muchom, szarańczakom, motylom i innym stawonogom, które najwyraźniej postawiły sobie za cel uprzykrzenie życia turystom. Wprost nie mogliśmy uwierzyć, że takie warunki mogą panować na wysokości większej niż 3000 m n.p.m. Z zazdrością patrzyliśmy na mijających nas od czasu do czasu Tybetańczyków, na których gęste powietrze i owady nie robiły najmniejszego wrażenia.
W wiosce powitała nas duża tablica głosząca po angielsku, że trasa, którą przyszliśmy jest zamknięta dla ruchu turystycznego z powodu złej nawierzchni, spadających skał i innych niebezpieczeństw. Cóż, dobrze wiedzieć...
Yubeng to tak naprawdę dwie odrębne osady. Yubeng Dolny jest uroczym skupiskiem starych kamiennych domostw (co ciekawe, bez kominów) zamienionych w pensjonaty i hostele, a także budowli całkiem nowych, mniej lub bardziej naśladujących tradycyjna architekturę, które również są (lub będą zaraz po ukończeniu budowy) przybytkami dla turystów. Yubeng Górny jest jakby zapleczem całej tej noclegowni, mieszkaniem dla właścicieli pensjonatów i magazynem materiałów budowlanych. Wspólne dla obu osad są tarasowe poletka ze zbożem i pałętające się wszędzie zwierzęta gospodarcze ze świniami, jakami i mułami na czele. Odrębna za to jest sieć ścieżek, a jedyne połączenie prowadzi przez kładkę przerzuconą nad potokiem na dnie kilkudziesięciometrowego jaru.
Największą atrakcją doliny są buddyjskie święte miejsca. Można więc odwiedzić święty las mieniący się tęczą flag modlitewnych, świętą jaskinię, święte wodospady i święte jeziorko z uchodzącym do niego świętym lodowcem, a w porze suchej także podziwiać widoki na święty szczyt Kawa Karpo i inne nie mniej święte wierzchołki. Przy takim nagromadzeniu świętości nie ma się co dziwić, że właściciele pensjonatów, punktów gastronomicznych i wypożyczalni mułów płoną świętym oburzeniem, gdy zasugeruje się im, że ceny oferowanych przez nich usług są nieco wygórowane (noclegi od 40 juanów od osoby, muły od 90 do 160 juanów w zależności od trasy).
Z początku mieliśmy cichą nadzieję, że monsun odstraszy innych turystów i będziemy mieć całą dolinę dla siebie, ale już pierwszego dnia okazało się, że Chińczycy i Koreańczycy nie przejmują się pogodą. Pałętali się po okolicznych ścieżkach jadąc na mułach lub idąc pieszo, zawsze w grupach i prowadząc głośne dyskusje, a ich szczebiotliwe głosy zaskakująco łatwo przedzierały się przez gęstwinę roślin i lepkie powietrze. Wraz z brzęczeniem owadów, szczekaniem psów i innymi odgłosami gospodarczych zwierząt dawało to kakofonię niczym z tropikalnej dżungli.
Dużym zaskoczeniem dla nas były dobrze utrzymane szlaki i tablice informacyjne (głównie po chińsku), a nawet kosze na śmieci stojące przy ścieżkach prowadzących do świętych miejsc. Zdecydowanie nie było to miejsce dzikie, a raczej coś na kształt parku narodowego z pełną infrastrukturą dla turystów. I jeśli w środku pory deszczowej było tu sporo odwiedzających, to tym bardziej musi być tłoczno jesienią i wczesną wiosną, gdy pogoda pozwala na długie wędrówki i piękne widoki. Pusto bywa chyba tylko w zimie.
Z naszego obozowiska robiliśmy na zmianę krótkie wypady do najciekawszych miejsc: nad jeziorko wypełnione bryłami lodu, do świętego wodospadu, pod którym buddyjscy pielgrzymi dawali się obmyć lodowatej wodzie, wreszcie do samych wiosek. Na każdym kroku byliśmy witani przez mieszkańców i turystów gromkim ‘hello!’. Odgryzaliśmy się nie mniej gromkim ‘ni-hao!’, które wywoływało szeroki uśmiech na ich twarzach. Niestety nasze konwersacje najczęściej urywały się na tych dwóch słowach.
Po kilku dniach zaczęliśmy tęsknić za słońcem i suchym powietrzem. To nie były góry, o jakich marzyliśmy – rześkie i mroźne – tylko przedsionek jakiegoś tropikalnego piekła. Nasze plecaki, śpiwory i ubrania tak nasiąkły wilgocią, że ważyły chyba kilka kilo więcej. Postanowiliśmy wracać najkrótszą drogą, przez grzbiet oddzielający nas od doliny Mekongu: najpierw 800 metrów podejścia, potem 1000 metrów w dół. W połowie drogi, na przełęczy, rozkwitła niewielka osada, w której turyści uzupełniali zasoby Red Bulla i wymieniali muły, a Tybetańczycy z żelazną konsekwencją nagabywali każdego na wynajęcie ich jako tragarzy. Wystarczyło tylko zdjąć plecak, by ktoś zaraz go podniósł z pytaniem, w którą stronę go zanieść. Potem trzeba było długo pertraktować, żeby go odzyskać, choć wszystko odbywało się ze szczerym uśmiechem. Wyglądało na to, że ci Tybetańczycy naprawdę lubią swoje zajęcie.
Po drodze w dół minęliśmy małą karawanę mułów objuczonych plecakami i walizkami. Prowadzący ją Tybetańczyk na nasz widok uśmiechnął się i podniósł z uznaniem kciuki, a potem przewrócił oczami i wskazał na ostatniego muła, który właśnie wyłaniał się zza zakrętu. Jechał na nim Chińczyk. Wielkie skupienie na jego twarzy i nutka przerażenia w oczach pozwalały się domyślać, że utrzymanie się na grzbiecie zwierzęcia jest dla niego nie lada wyzwaniem. Zapewne byłoby mu łatwiej, gdyby wkładał mniej wysiłku w trzymanie nóg jak najdalej od boków muła i robienie pokracznych uników przed zwisającymi z drzew porostami, ale widocznie najbardziej zależało mu na tym, żeby nie ubrudzić swoich śnieżnobiałych tenisówek, pomarańczowych spodni, seledynowej kurtki i jaskrawożółtego kowbojskiego kapelusza. Spojrzeliśmy znów na Tybetańczyka i parsknęliśmy śmiechem. Tak, praca tragarza może być ciekawa, gdy spotyka się tak niecodzienne postacie.