Na dworcu w Deqen miałem dejavu. Znowu czekała nas długa trasa w autobusie sypialnym i znów dostałem bilet na miejsce 17, na którym nie tak dawno
wcielałem się w rolę Johna McClane. W dodatku wyjazd z dworca był niezbyt szeroki i prowadził na wąską ulicę w centrum Deqenu. Jeśli kierowca zamierzał wybić szybę przy mojej kuszetce, miał ku temu doskonałą okazję.
Obszedłem autobus dookoła szukając śladów po stłuczkach, ale nic nie znalazłem. Nie mogłem za to nie zauważyć, że jest to stary model z obłażącym lakierem i rdzewiejącą karoserią. Wydawało się, że tylny zderzak odpadnie przy najlżejszym dotknięciu. W środku nie było lepiej. Zamiast czerwonego dywanu na podłodze były strzępy burej wykładziny, a materace wyglądały jakby używał ich jeszcze Konfucjusz. Wokół unosił się zapach butwiejącego materiału. Kierowca też nie wzbudził we mnie zaufania, gdy nerwowo poganiał pasażerów zajmujących swoje miejsca. Jego piskliwy głos przypominał mi odgłos jaki wydaje stalowa rurka trąca o szybę.
A jednak wyjechaliśmy bez problemów. Autobus zaczął się powoli wspinać po przepastnych zboczach skrzypiąc przy tym i podskakując na wybojach. Pasażerowie z górnych kuszetek musieli się dobrze trzymać, żeby nie spaść. Ci na dolnych patrzyli na mocowania łóżek z nadzieją, że nic nie spadnie im na głowy. Wszyscy czekali, aż autobus przejedzie przez ostatnią przełęcz i wjedzie do głównej doliny wiodącej na południe.
Po kilku godzinach zostawiliśmy za sobą najwyższe grzbiety i droga stała się spokojniejsza. Znaleźliśmy się w wilgotnej, zielonej krainie nad którą kłębiły się stalowoszare chmury. Zaczął padać deszcz. Przyjemna letnia mżawka szybko przeszła w monsunową ulewę. Niebo rozświetliły błyskawice.
Przerdzewiała karoseria nie stanowiła dużej przeszkody dla deszczu. Najpierw woda zaczęła ściekać po wewnętrznej stronie okien i wsiąkać w materace, wkrótce lało się także z wywietrzników i spojeń w dachu. Bębnienie ogromnych kropel stało się tak donośne, że zagłuszało dźwięk silnika. Najbardziej poszkodowana była tylna część wozu, gdzie przecieków było tak dużo, że z sufitu padał normalny deszcz. Część pasażerów zaczęła się burzyć i domagać od kierowcy zmiany miejsc, jednak ten nie mógł nic poradzić. Autobus był pełny i coraz bardziej mokry.
Przystanki były nieliczne, ale gdy tylko zwalniało się jakieś miejsce z przodu, z tyłu zaczynały się przepychanki i kłótnie o prawo do względnie suchej leżanki. W takich chwilach wkraczał kierowca i rozdzielał strony w oparciu o zasadę tonącego okrętu: najpierw kobiety i dzieci.
Na miejsce przyjechaliśmy w środku nocy przemoczeni i zziębnięci. Padał już tylko drobny deszczyk, ale nie zanosiło się na rychłe rozpogodzenie. Dworzec był zamknięty, miasto pogrążone we śnie, nawet taksówki nie jeździły, więc kierowca wspaniałomyślnie pozwolił pasażerom zostać w autobusie do rana. Leżąc na mokrym materacu wsłuchiwałem się we wszechobecne kapanie i wdychałem stęchłe powietrze. Planowałem następne przejazdy przez Chiny. Wyobrażałem sobie pociągi, taksówki, motoriksze, lektyki... Wiedziałem, że nie pojadę już autobusem sypialnym.
Nigdy więcej.