W żadnym przewodniku nie znaleźliśmy planu miasta Deqin; wszyscy autorzy ograniczali się jedynie do opisu kilku głównych ulic, tras dojazdowych i ważniejszych budynków przy nich stojących. Wydawało nam się to dziwne, bowiem Deqin jest, po pierwsze – ważnym miastem na granicy Yunnanu i Tybetu, a po drugie – głównym punktem tranzytowym dla jadących w rejon świętego masywu Kawa Karpo. W dodatku z opisów wynikało, że zajmuje niewielki fragment doliny, a więc powinien być łatwy do przedstawienia w dogodnej skali. Dopiero na miejscu zrozumieliśmy w czym rzecz: otóż trudno na dwuwymiarowym planie wyrysować drogi biegnące praktycznie jedna nad drugą.
Z pewnej odległości Deqin wygląda jak kiść winogron rzucona w wąską dolinę. Stłoczone na stromych zboczach budynki zdają się tworzyć jednolitą masę bez żadnych dróg i ulic, zupełnie jakby mieszkańcy mieli poruszać się tylko po dachach. Dopiero z bliska można się przekonać, że nie jest tak źle. Ulice są, choć wąskie i strome, a oprócz nich jest mnóstwo zaułków i schodków wspinających się po zboczach. Miasto można więc przecinać w dowolnym kierunku, aczkolwiek bez dobrej kondycji górołaza wiąże się to ze sporym wysiłkiem.
Z początku obawialiśmy się o nocleg. Nie chcieliśmy korzystać z hotelu (tych akurat jest tu sporo), a nachylenie zboczy doliny wykluczało postawienie namiotu. Myśleliśmy nawet o rozbijaniu się na czyimś dachu, lecz w końcu znaleźliśmy niewielkie, opuszczone poletko wiszące kilkanaście metrów nad przebudowywaną właśnie drogą. Mieliśmy stamtąd widok na całe miasteczko i tylko przypatrując się błyskawicznemu postępowi prac mieliśmy obawy, że do rana cała skarpa wraz z nami zostanie usunięta pod nową nitkę asfaltu.
W Deqinie nie znaleźliśmy ciekawych miejsc, za to z lubością przypatrywaliśmy się jego mieszkańcom – w zdecydowanej większości Tybetańczykom. Z wyglądu przypominali północnoamerykańskich Indian: mieli te same ostre rysy twarzy oraz ciemne oczy i włosy. Wielu z nich nosiła tradycyjne, kolorowe stroje, a niemalże nieodłącznym wyposażeniem każdego przechodnia był plecak lub wiklinowy kosz zarzucony na plecy. W ich ruchach wyczuwało się coś, co kazało przypuszczać, że przejście kilkudziesięciu kilometrów jest dla nich dziecinną igraszką. Skośnoocy Chińczycy różnili się od nich tak samo, jak my wyróżnialiśmy się z tłumu Chińczyków.
Atmosfery dodawały tybetańskie napisy na szyldach, regionalna muzyka dobiegająca ze sklepowych głośników, odmiennie brzmiący język i wilgotna, chłodna pogoda. Choć to tylko Yunnan, czuliśmy się jak w prawdziwym Tybecie.