W środku nocy pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Na zewnątrz w słabym świetle rtęciowych lamp dało się dostrzec niewielki budynek z dużym napisem „Chutor-Michajłowskij”. Tuż obok na niskim cokole stała postać wznosząca buławę. Reszta okolicy niknęła w ciemnościach.
W wagonie było jasno jak w dzień. Oświetlenie włączono niedawno budząc wszystkich z pociągowej drzemki. Patrzyłem na zmęczone twarze pasażerów, a oni zerkali na mnie mrużąc oczy. Większość z nich miała już przygotowane paszporty, niektórzy jeszcze gorączkowo grzebali w torbach i kieszeniach. Wszyscy czekali na kontrolę.
Po paru minutach na peronie zamajaczyły jakieś sylwetki. Do wagonu weszli ci, dzięki którym przekroczenie granicy miało się odbyć sprawnie i szybko. Od razu wzięli się do pracy. Pierwszy był młody wopista. Wziął mój paszport, przez kilka sekund lustrował moją twarz, potem jeszcze dłużej wpatrywał się w moje zdjęcie, w końcu wyciągnął spod pachy duży zeszyt zapisany numerami paszportów. Kilkanaście sekund trwało zanim stwierdził, że numeru mojego paszportu tam nie znajdzie. Jeszcze tylko przewertował cały dokument i na razie byłem wolny. Wopista z kamienną twarzą zajął się następną osobą. Wkrótce potem podszedł do nas inny mundurowy i zabrał nasze paszporty na początek wagonu. Tam zostały jeszcze raz sprawdzone, oddane na parę chwil w ręce dwóch urzędników imigracyjnych i w końcu podbite przez strażnika granicznego. W międzyczasie celnicy przeszukiwali wagon. Dwóch z nich zajmowało się przetrząsaniem bagaży (naszym plecakom się udało i nie musieliśmy ich otwierać), a trzeci krążył z psem od kuszetki do kuszetki starając się nie wchodzić innym w drogę. Kiedy oddawano nam nasze paszporty, przez wagon przedefilowało dwóch uzbrojonych żołnierzy. Za nimi jak cień posuwał się podejrzany typek oferujący wymianę waluty. Potem wszyscy wysiedli.
Niemal identyczny scenariusz powtórzył się po godzinie w Briańsku.
Nie powiem, byłem trochę roztrzęsiony. Nie spodziewałem się tak lodowatej atmosfery. Moje dotychczasowe doświadczenia na granicach w Europie były o wiele przyjemniejsze. Z drugiej strony byłem zafascynowany całą procedurą i mimowolnie nasuwały mi się skojarzenia z „Procesem” Kafki. Cała kontrola zapełnionego wagonu plackartnego wymagała zaangażowania kilkunastu osób, lecz pomimo tłoku nikt na siebie nie wpadał. Dało się wyczuć pewną rutynę i zgranie. Po kilkudziesięciu minutach postoju pociąg ruszył w dalszą drogę.