Na Ukrainę wjechaliśmy autobusem. Z początku planowaliśmy jechać na piesze przejście do Medyki, ale PKS do Lwowa stał akurat naprzeciw wyjścia z dworca i miał odjeżdżać za parę minut. Granicę przejechaliśmy szybko i bezproblemowo.
Różnicę między Polską a Ukrainą widać wyraźnie nawet z okien autobusu. Tutaj domy są mniej kolorowe i w gorszym stanie niż w Polsce, a pod oknami zamiast trawników rosną zazwyczaj warzywa. Na podwórkach pałęta się sporo drobiu, tu i ówdzie oprócz psa na łańcuchu stoi koza. Blokowisko koło dworca autobusowego we Lwowie wyglądałoby zupełnie jak u nas, gdyby nie krowa pasąca się pod jednym z balkonów. Takiej sielskości w naszym kraju nie spotkałem nigdzie.
Z dworca autobusowego na kolejowy jest dość daleko, więc wzięliśmy marszrutkę. Z dworca kolejowego na rynek też nie jest blisko, ale poszliśmy piechotą. Przyglądaliśmy się miastu. Chodniki były nierówne, trawniki zaniedbane, z murów sypał się tynk. A jednak z wielu budynków wciąż przebijała dawna świetność. Bogate zdobienia secesyjnych i barokowych kamienic nie pozostawiały złudzeń co do wspaniałej przeszłości miasta. Wyblakłe kolory elewacji i obdrapane płaskorzeźby wyglądały posępnie, lecz jednocześnie doskonale wpisywały się w ten mały fragment Ukrainy, który widziałem od granicy. Kiedyś zapewne wszystko zostanie wyremontowane i miasto stanie się prawdziwą perłą w tej części Europy. Niestety, wtedy też zniknie unikalny charakter zapuszczonych lwowskich zaułków.
Na rynek dotarliśmy o zmroku. Tuż koło rynku mieszka polska rodzina, u której wynajęliśmy nocleg. Przy okazji poznaliśmy trochę lwowskich realiów: ze względu na fatalny stan wodociągów woda jest dostępna tylko przez kilka godzin dziennie. Przyjęliśmy skromny poczęstunek i ruszyliśmy na miasto. Niewiele zwiedziliśmy, bo zaczęło lać. Schroniliśmy się w barze i wypiliśmy za powodzenie wyprawy. Po powrocie do naszych gospodarzy jeszcze do późna w nocy rozmawialiśmy o Ukrainie, Polsce i historii.