O wysychającym Morzu Aralskim usłyszałem po raz pierwszy chyba na początku liceum. Informacja, że jeden z największych śródlądowych zbiorników wodnych świata znika w zastraszającym tempie, była interesująca, ale nie na tyle, bym poświęcił jej więcej uwagi. Później, w jakiejś gazecie, czytałem artykuł z serią zdjęć satelitarnych pokazujących jak duża niebieska plama staje się coraz mniejsza. Tekst był chyba nieciekawy, bo nic z niego nie pamiętam. Dopiero na studiach miałem okazje poznać bliżej przyczyny i skutki tego, co powszechnie jest nazywane największą katastrofa ekologiczna świata.
Samo pojecie katastrofy ekologicznej nigdy nie robiło na mnie większego wrażenia. Mieszkając na Górnym Śląsku, przykłady katastrofalnego zanieczyszczenia mogłem oglądać codziennie. Dlatego wizyta nad Morzem Aralskim nigdy nie leżała w moich planach. Do Mujnaku trafiłem niejako przypadkiem, lecz był to jeden z tych przypadków, które na długo zapadają w pamięci.
Juz po drodze z Nukusu widziałem, że z przyroda jest coś nie tak. Jechaliśmy przez tereny delty Amu Darii, lecz zamiast bujnej zieleni wilgotnych łąk otaczała nas zimna pustynia. Nieliczne drzewa dopiero zaczynały puszczać liście. Pod nimi rosły kolczaste krzewy tworzące zasieki z pozoru nie do przebycia. Pomiędzy nimi przesypywał się drobny piasek. Silny wiatr wzbijał tumany pyłu zasłaniając słońce i ograniczając widoczność do kilkuset metrów. Po zapylonych polach chodziły wychudzone krowy, wyskubując z piasku pojedyncze źdźbła traw. W takim krajobrazie mogłaby powstać kolejna cześć Mad Maxa.
Droga prowadząca przez ciągnący się kilometrami Mujnak była dziurawa jak sito. Mijaliśmy drewniane i gliniane domy przykryte trzciną i otoczone plotami byle jak skleconymi z tego, co było pod ręką: desek, trzciny i blachy. Towarzyszyły im niskie betonowe bloki, w których okna były zasłonięte folią. Nad miastem górowały zardzewiałe wieże wodne i kominy nieczynnej fabryki konserw rybnych.
Wysiedliśmy na walącym się przystanku - jednym z wielu wybudowanych w czasach, gdy po mieście kursowały autobusy. Wiał lodowaty wiatr, a zapylone powietrze utrudniało oddychanie. Z początku wokół nas nie było nikogo, okolica wyglądała na całkiem wymarłą. Wkrótce pojawiła się skądś zgraja dzieciaków wołających "hello!" i domagających się podarunków.
Kierowca przejeżdżającej, zdezelowanej łady wskazał nam hotel: 2-pietrowy duży budynek otoczony ruinami. Nie było na nim żadnego szyldu. W recepcji stało rozpadające się łóżko, stary stół i jedno krzesło. Na ścianach wisiały obrazy z widokami morza; z jednego z nich farba schodziła płatami. Recepcjonista kazał nam czekać na administratora. Okazał się nim być młody chłopak, chyba młodszy od nas. Gdy przyszedł, robiło się juz ciemno.
Wytargowaliśmy cenę 6000 sum od osoby za dwie noce. Dostaliśmy duży, czysty pokój z 2 balkonami i jednym łóżkiem. Co ciekawe, bez klucza, za to z nalepką wyprawy warszawskich studentów sprzed 3 lat (
www.tramp.waw.pl). Łazienka była nieczynna i musieliśmy chodzić do pokoju na przeciw, gdzie stał duży kocioł z wodą. Krany były suche i chyba nieużywane od lat.
Byliśmy jedynymi gośćmi w hotelu. W otoczeniu pustych korytarzy czuliśmy się jak na planie taniego horroru. Długo nie mogliśmy zasnąć. Najpierw pod naszym oknem, pomimo mroku, dzieciaki kopały piłkę, potem słychać było jakieś burdy.
Poranek był chłodny i przejrzysty. W nocy wiatr zmienił kierunek i przegnał masy pyłu. Wyszliśmy na zrujnowane miasto. Początkowo wydawało się być opuszczone, lecz szybko się zorientowaliśmy, ze ludzie kryją się przed nami w domach. Towarzyszyły nam tylko rozwrzeszczane dzieciaki. To, ze było ich tak dużo, było dla nas zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się raczej miasta wymierających starców. Weszliśmy do dawnej fabryki konserw, ale przegonił nas stamtąd jakiś facet wynoszący zardzewiały łańcuch. Aż dziwne, że po tylu latach jeszcze coś w niej zostało. Trochę dalej widzieliśmy mężczyzn suszących na słońcu gliniane cegły. Patrzyli na nas ponuro i nie odzywali się
.
Postanowiliśmy wyjść poza miasto, gdzie na rozległej przestrzeni piasku i kolczastych zarośli widać było sunące powoli pyłowe diabełki. Na piasku leżały zardzewiale puszki po konserwach i drobne fragmenty muszelek. Klucząc między wydmami doszliśmy do klifu, na którym stał niegdyś pomnik zwycięstwa. Dziś jest to pomnik ekologicznej katastrofy, przy którym stoją tablice opisujące historię tragedii. Był tu tez starszy człowiek, który opowiedział nam, jak to w 1984 r. morze wokół Mujnaku całkowicie wyschło. Mam wrażenie, ze to samo opowiada każdemu, kto tu przyjeżdża.
Podobno z pomnika roztaczał się kiedyś wspaniały widok na morze. Dziś widać tylko pustynię i stojące pod klifem zardzewiale kutry. Przywleczono je tu dla uciechy turystów, ale i tak robią wrażenie. Niestety, za jakiś czas rozsypią się na pył. Chcieliśmy odnaleźć duże wraki statków-przetwórni, które podobno stoją kilka kilometrów dalej, ale w gmatwaninie wydm i wyschniętych kanałów nie daliśmy rady. Udało nam się tylko dojść do zasypanego piaskiem portu rybackiego.
Wróciliśmy do miasta. Ponure miny mijających nas mieszkańców nie zachęcały do rozmowy, każdy trzymał do nas dystans. W słabo zaopatrzonym markecie zrobiliśmy szybkie zakupy i poszliśmy do hotelu. Tam czekała na nas niemiła niespodzianka. Administrator albo nas nie zrozumiał, albo chciał naciągnąć, bo domagał się ceny 12 tys. sum od osoby. Po krótkich negocjacjach dal się przekonać do 10 tys. za dwie noce i wystawił nam karteczki z registracją (przydadzą się zapewne na granicy). Na dłuższą rozmowę nie dal się namówić.
Następnego ranka opuszczaliśmy Mujnak. Z dużą ulga. Bez wątpienia nie było to miejsce, w którym warto spędzić więcej czasu. Większość turystów wpada tu tylko na jeden dzień wynajmując kierowcę w Nukusie. Być może dlatego mieszkańcy miasta są tak nieufni. Mogę im tylko współczuć. Są w najgorszym położeniu, miedzy bezlitosna natura, ciekawskimi turystami i obojętnym rządem. Dla nich katastrofa ekologiczna oznacza katastrofę w każdym wymiarze.