Jeśli ktoś lubi turystyczne miasteczka, powinien przyjechać do Chiwy. Tutejsze stare miasto - Itchon Kala - ma do zaoferowania wszystko, czego potrzeba uczestnikom wycieczek zorganizowanych: niewielką powierzchnię wystarczającą na trzy godziny zwiedzania, kilkanaście muzeów pozwalających na zapoznanie się z najróżniejszymi elementami folkloru (od muzyki po uzbrojenie), eleganckie zabytki doskonale prezentujące się w folderach biur podróży i na cyfrowych fotkach, liczne czajchany serwujące herbatę i dania lokalnej kuchni, wreszcie kramy z tak lubianymi pamiątkami. Jest nawet żywy wielbłąd na którego można wejść po drabince i zrobić sobie zdjęcie. Sprzedawcy są tu zawsze uśmiechnięci, mówią nieźle po angielsku, niemiecku i francusku, a jeśli trzeba, to również w dowolnym innym języku. Itchon Kala to miejsce, gdzie można milo spędzić czas pomiędzy transferami do hotelu.
Jeśli ktoś jest uczulony na cepeliowy kicz i tłumy wycieczkowiczów, przed przyjazdem do Chiwy powinien zastanowić się dwa razy. Nawet poza sezonem jest tutaj tłoczno. Główną ulica Itchon Kala przelewają się nie tylko francuscy i niemieccy turyści, ale też szkolne wycieczki z całego Uzbekistanu. Tłum jest gęsty, wszędzie pstrykają aparaty, a do ogólnego zgiełku dołączają nawoływania sprzedawców pamiątkowej tandety. Trochę wytchnienia można znaleźć w bocznych zaułkach, pieczołowicie odnowionych w latach 80. i 90. przez UNESCO. Tutaj jednak jest całkiem pusto, wręcz martwo, a gliniane mury sprawiają wrażenie dekoracji z taniego filmu. Nawet bruk jest zamiatany kilka razy dziennie.
Jeśli pominąć sterylność, sztuczność i kiczowatość Itchon Kala, można powiedzieć, że wewnątrz miejskich murów jest nawet atrakcyjnie. Zwłaszcza amatorzy fotografii mogą się w pogodny dzień porządnie wyżyć. Wstęp w obręb murów jest bezpłatny, lecz do muzeów i zabytków obowiązuje bilet za 11 tys. sum plus 5 tys. sum za możliwość robienia zdjęć.
Jak to często bywa, naprawdę ciekawie robi się poza murami, w tętniącym życiem mieście. Tuż za wschodnią bramą Itchon Kala, w miejscu, w którym mieścił się niegdyś targ niewolników, dziś jest spory bazar. Kupić można tu wszystko, od worka mąki albo ryżu, przez lepioszki, mięso i orzechy, po tekstylia, rowery i części do samochodów. Można też wymienić walutę; cinkciarze okupują jeden z zaułków i łatwo ich rozpoznać po kraciastych torbach wypchanych gotówką. Tutaj klimat jest naprawdę orientalny.
Tuż obok bazaru stoi XVI-wieczny meczet z pochylonym minaretem. Jeśli ktoś ma szczęście, może wejść do niego za darmo. Pech oznacza 400 sum dla imama. Na 28-metrowy minaret wiodą ciasne drewniane schody, o wiele za wysokie by normalnie po nich wchodzić. Trzeba się wspinać niczym w jakiejś surrealistycznej jaskini. Na szczycie z trudem wystarcza miejsca dla dwóch osób. Trzeba uważać, bo w wysokich otworach okiennych wychodzących w cztery strony świata nie ma żadnych barierek. Żeby podziwiać panoramę Chiwy, trzeba podejść do samej krawędzi okna. Wewnątrz minaretu, na jego ścianach i kopule, widnieją podpisy wyryte w tynku przez odwiedzających. Najstarsze z nich noszą daty z lat 30. XX w.
Nocowaliśmy w prywatnym hoteliku La'Li, tuz za murami miasta. Za pokój z 3 łóżkami zapłaciliśmy 20 USD. W innych hotelach ceny zaczynały się od 15 USD/os., ale z łatwością można było je stargować do 5 USD/os. biorąc kilka noclegów z rzędu. Podejrzewam, ze w sezonie byłoby to znacznie trudniejsze.