Kilkadziesiąt km na północny-zachód od Dżalalabadu rozciąga się dolina rzeki Kara Unkur. Jej nazwa pochodzi od Czarnej Groty, w której rzeka ma swoje źródła. Równie dobrze mogłaby się nazywać Kyzył Suu, bowiem jej wody są czerwone od zawiesin pochodzących z erodowanych skał i gleby. Jednak ani jaskinia, ani czerwona woda, ani nawet urokliwy krajobraz doliny nie są jej główna atrakcja. W centrum uwagi są rosnące tu wszędzie drzewa orzechowe.
Nie do końca wiadomo kiedy i w jaki sposób udało im się opuścić swoja ojczyznę w Indiach i przywędrować w te rejony. Pewne natomiast jest, ze gdy przybył tu Aleksander Macedoński, zastał dolinę pełną potężnych drzew rodzących suche owoce w twardych skorupkach. Musiały mu bardzo posmakować, bo natychmiast wysłał je do Grecji. Tam zdobyły dużą popularność i pod nazwą orzechów greckich trafiły do ogrodów w południowej Europie. Do Polski sprowadziła je znacznie później królowa Bona, stad znamy je pod nazwą orzechów włoskich.
Zawsze wiedziałem, że orzech jest dużym drzewem, lecz te tutaj osiągają rozmiary dębów. Są uprawiane w przydomowych ogrodach, rosną szpalerami wzdłuż dróg i pokrywają lasami całe zbocza okolicznych wzgórz. Podobno jesienią wszystkie wioski z doliny zamiast na grzyby chodzą zbierać orzechy. I chyba od razu je wyprzedają, bo na bazarach widzieliśmy tylko orzeszki ziemne.
Najbardziej popularną miejscowością w dolinie jest Arslanbob. Dojechaliśmy tu prawie bez problemów; najpierw przeładowanym mikrobusem z Dżalalabadu do Bazar Kurgan za 25 som/os, a potem taksówką wytargowaną do 75 som/os.
Arslanbob rozciąga się na dużym obszarze, domy są porozrzucane po wzgórzach i dolinach. Od centrum do turbazy, którą upatrzyliśmy sobie na nocleg jest ok. 3 km pod górkę po fatalnej drodze. I za ten odcinek nasz kierowca zażyczył sobie dodatkowych 100 som. Na takie odstępstwo od umowy nie pozwoliliśmy i po długich negocjacjach (w trakcie których szofer zaklinał się, że i tak przywiózł nas po kosztach paliwa), daliśmy mu w sumie 20 som. Później przyszedł czas na negocjacje noclegów. Z wyjściowych 100 som/os. zeszliśmy do 70 som za pierwsza noc i 50 som za druga.
Byliśmy juz trzeci dzień w Kirgistanie, ale jeszcze nie mieliśmy okazji, by oblać nasz przyjazd. Jako ze warunki w turbazie były sprzyjające świętowaniu, poszliśmy kupić jakiś trunek. Po drodze do miasta zauważyliśmy dwie rzeczy. Po pierwsze, mieszkańcami nie są tu Kirgizi, lecz Uzbecy. Łatwo to poznać po nakryciach głowy u mężczyzn: Uzbecy noszą niskie islamskie czapeczki, zaś Kirgizi wysokie, fantazyjne „kalpaki”. Po drugie, miasteczko co roku gości turystów z krajów anglojęzycznych. Prawie wszystkie dzieciaki witały nas wrzeszcząc “hello!” i domagały się zdjęć, a starsi pytali “Amerika? Australia?”. Musieliśmy się przygotować na męczące negocjacje o wszystko, by nie zostać doszczętnie wyssanym z pieniędzy.
Nie byliśmy jednak przygotowani na brak alkoholu. Wydawałoby się, że w tak turystycznym miejscu piwo i wódka będą dostępne na każdym rogu, tymczasem sprzedawcy odsyłali nas od sklepu do sklepu rozkładając ręce. Robiło się już ciemno, z nieodległego minaretu zawodził muezzin, gdy minął nas wyraźnie zawiany facet. Coś tu nie pasowało. Spytaliśmy w sklepie o powody braku piwa. Religia – brzmiała odpowiedź. I tak dowiedzieliśmy się, że Arslanbob jest wioską bardzo konserwatywną i oficjalnie przestrzegającą muzułmańskiego zakazu spożywania alkoholu. A nieoficjalnie? Piwo jest, ale niechętnie wyjmuje się je spod lady. Jest tez sklep monopolowy w centrum – w piwnicy, w żaden sposób nie oznaczony i zamykany na kłódkę przez przesiadującego przy drzwiach właściciela.
Za to na lokalnym bazarku można kupić kumys, dla którego warto odwiedzić Kirgistan choćby na kilka dni. Sfermentowane kobyle mleko to jedyny napój wyskokowy tolerowany przez Allacha. Doskonale gasi pragnienie, a w większych ilościach przyjemnie kręci w głowie. Sprzedaje się go na czarki prosto z wiadra lub w plastikowych butelkach. Codziennie jest świeża dostawa, a każda smakuje trochę inaczej. Śmiało można powiedzieć, ze kumys nigdy się nudzi.