Geoblog.pl    pablas    Podróże    Szlakiem jedwabiu i herbaty ku miastu białych nocy (w budowie)    Pod Pikiem Lenina
Zwiń mapę
2009
14
cze

Pod Pikiem Lenina

 
Kirgistan
Kirgistan, Sary-Tash
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7023 km
 
Jak zwięźle i treściwie opisać tygodniowy trekking u podnóża Pamiru? Cóż, Kipling ze mnie żaden i muszę przyznać, że jest to chyba zadanie ponad moje siły. Przymierzałem się do relacji kilkakrotnie, ale za każdym razem wychodził mi rozwlekły tasiemiec. Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli wypiszę w punktach wszystko to, co zrobiło na nas największe wrażenie.


Po pierwsze: krajobraz.

Dwie rzeki: Kyzył Suu i Aczik Tasz. Obie niosące czerwonej barwy wodę, lecz poza tym całkiem różne. Ta pierwsza szeroka, rozlewającą się na kilka koryt i zbierająca po kolei spływające z gór potoki. Płynie dnem Doliny Ałajskiej i zapewnia obfitość ryb mieszkańcom leżących nad nią wiosek. Ta druga to wartki strumień spływający głębokim jarem spod Piku Lenina. Przez miejscowych nazywana pieszczotliwie "rzeczką", podczas roztopów zmienia się w kilkusetmetrowej szerokości żywioł potrafiący przenosić głazy wielkości ciężarówki. W czasie naszego pobytu była juz niewielka, choć wciąż wyglądała jak wezbrana Soła i skutecznie odgrodziła nas od głównego obozu alpinistów po jej drugiej stronie.

I step w całej Dolinie Ałajskiej. Ogromna przestrzeń pozbawiona jakichkolwiek drzew czy krzewów. Tylko morze trawy, mięty, rumianku i lawendy, z polami dzikiego szczypiorku w bardziej wilgotnych miejscach. Rozglądając się wokół, mogliśmy dostrzec dziesiątki susłów (na nasz widok gwizdały niczym sędzia piłkarski) i usłyszeć dziesiątki unoszących się nad nami skowronków.

I ogromne pole morenowych wzgórz, wyznaczające dawny zasięg lodowców. Zaczynało się daleko od podnóża gór i zmieniało oblicze okolicy w prawdziwy labirynt. Mogliśmy chodzić po nim godzinami, podziwiając coraz to lepsze widoki. W obniżeniach między wzgórzami leżały pełne ryb i żab jeziorka wytopiskowe. Oglądane z góry wyglądały jak abstrakcyjny patchwork stworzony przez jakiegoś szalonego artystę.

I w końcu góry. Na północy Pasmo Ałajskie z intrygująco poszarpanymi graniami. Kusiło nas zielonymi dolinami i odstraszało stromizną zboczy. Wędrówkę po nim zostawiliśmy sobie na inny czas. Na południu zaś przypominający twierdzę Pamir. Wyglądał jak jednolity mur, nie do przejścia i nie do zdobycia. Z początku pokryte lodowcami 6- i 7-tysieczniki, z Pikiem Lenina na czele, nie robiły na nas specjalnego wrażenia. Nie różniły się zbytnio od Kasprowego oglądanego z Gubałówki. Dopiero, gdy odkryliśmy, że od ich szczytów dzieli nas 30 km w linii prostej, mogliśmy ocenić ich prawdziwe rozmiary. I wtedy nas przytłoczyły.


Po drugie: ludzie.

Pasterze kóz, owiec i jaków, którzy pojawiają się w dolinach, gdy tylko stopnieje śnieg i żyją w nich aż do pierwszych tęgich mrozów. Są bardzo otwarci i szczerzy, a ich gościnność mogłaby być wzorem dla innych. Każdy, kto choćby zbliży się do glinianej chaty, może liczyć na poczęstunek z lepioszki i dużej czarki zsiadłego mleka. Kto chce, dostanie też nocleg w ciepłej izbie i garść wskazówek dotyczących ścieżek w góry.

Ich ubiory budziły w nas czasem rozbawienie. Nagłe zmiany pogody nauczyły ich narzucania na siebie jak największej ilości warstw odzieży, obowiązkowo ze starą marynarka lub grubym płaszczem na wierzchu. Do tego jeszcze fantazyjne nakrycie głowy i rożne stylowe dodatki. Staruszek w kominiarce, ogromnych ciemnych okularach, płaszczu do ziemi i z długim drągiem służącym jako laska był najbardziej zjawiskową postacią, jaka spotkaliśmy. Wyglądał jak połączenie czarnego charakteru z Mad Maxa i mistrza Yody z Gwiezdnych Wojen.

Ich stada widać w całej dolinie. Wypasem zajmują się i dorośli, i dzieci (ulubioną rozrywką tych ostatnich jest obrzucanie namiotów kamieniami i kradzież szpilek z odciągów). Do przeganiania zwierząt, jak za dawnych czasów, używają koni i osłów. Trudno sobie wyobrazić wypas szybkich i zwinnych jaków przy użyciu motocykla. Już prędzej zginie tu pasterstwo, niż Kirgizi zejdą z koni.


Po trzecie: pogoda.

A właściwie jej zmienność i żywiołowość. Z Sary Mogul wychodziliśmy brnąc po kostki w śniegu, a godzinę później szliśmy już po wysuszonym stepie. Śnieg parował w oczach. Nad Doliną Ałajska zwykle świeciło Słońce, podczas gdy góry po obu jej stronach tonęły w ciężkich, czarnych chmurach, z których spuszczały się na ziemię ciemne smugi opadów. W pasie moren u podnóża Pamiru deszcz padał rzadko, a jeśli już, to natychmiast zamarzał. Za to codziennie po południu przechodziły nawałnice z gradem i śniegiem. Dostanie się w ich zasięg nie należało do przyjemności, ale na szczęście szybko przechodziły i wkrótce później wychodziło Słońce.

Tylko jeden dzień był paskudny. Jeszcze w nocy zaczął padać ciężki, mokry śnieg, który musieliśmy zrzucać z namiotów, by ich nie połamało. Później śnieg przeszedł w grad, walący w tropik z taką siłą, że zagłuszał nawet myśli. Na koniec grad zmienił się w marznący deszcz, który trzeba było co chwilę zdrapywać. W sumie tego dnia padało chyba wszystko, co tylko może spadać z nieba. Może za wyjątkiem żab i meteorytów.


Po czwarte: 4128 m n.p.m.

Zdobyliśmy jeden z najniższych szczytów Pamiru - wyczyn to żaden, ale satysfakcja ogromna. Tym bardziej, że na wierzchołek wdrapaliśmy się prawie po omacku podczas śnieżnej burzy i przy akompaniamencie grzmotów. Przez niemal całą drogę brodziliśmy w śniegu - początkowo tylko po kostki, a później zapadając się po uda. Na grani musieliśmy uważać na nawisy grożące szybkim zjazdem w kawałkach do doliny. Ale wysiłek się opłacił. Zanim złapała nas burza, mogliśmy podziwiać z góry mozaikę moren i jeziorek oraz rozległą płaszczyznę Doliny Ałajskiej. Widać też było ogromny lodowiec na Piku Lenina i choć jego szczyt skrywały chmury, to był to imponujący widok. Tak wiec mimo złej pogody, z naszego pierwszego czterotysięcznika zeszliśmy wielce ukontentowani. Pod koniec całego trekkingu, gdy doszliśmy do Sary Tasz, mogliśmy go dojrzeć w całej okazałości. W porównaniu z Pikiem Lenina wyglądał jak Nosal przy Świnicy...


Po piąte: wędrówka.

Radość z pokonywania kilometrów stepu w rześkim powietrzu jest ogromna. Przeszliśmy cały odcinek od Piku Lenina do Sary Tasz, mijając po drodze domostwa pasterzy i przekraczając strumienie.

Cały czas towarzyszył nam pies. Przyplątał się koło jednego z gospodarstw i nie dawał w żaden sposób przegonić. W dzień polował na susły, a nocami pilnował naszych namiotów. Wyglądał prawie jak wilk, z długą, gęstą, szarą sierścią, małymi uszami i inteligentnymi oczami. Bardzo żałowaliśmy, gdy musieliśmy go zostawić w Sary Tasz. On sam też nie wyglądał na szczęśliwego. Mam nadzieję, że szybko znalazł nowego właściciela.


Po szóste: jurta.

Wojłokowy namiot stojący pośrodku stepu był ogromnym zaskoczeniem po widoku glinianych gospodarstw pasterzy. Nie spodziewaliśmy się też, że spotkamy w nim babcię z wnukami, którzy przyjechali tu na wakacje. Zostaliśmy przez nich ugoszczeni jak nakazuje tradycja - lepioszką i kefirem - a potem mogliśmy tuż obok rozbić namioty. Trafiliśmy akurat na sam początek wypoczynku, więc mogliśmy pomóc przy porządkowaniu obejścia i stawianiu zagrody dla zwierząt. W nagrodę byliśmy karmieni aż do końca pobytu.

Gospodynią jurty była starsza kobieta tryskająca energia i szczerym poczuciem humoru. Nie mówiła co prawda po rosyjsku (albo nie chciała mówić w tym języku), ale i tak ją rozumieliśmy dzięki Biszybekowi - jej 9-letniemu wnukowi, który wziął na siebie rolę tłumacza. I świetnie sobie poradził. Opowiedział nam o swojej licznej rodzinie rozrzuconej po dawnych republikach radzieckich. Babcia miała 10. dzieci i 30. wnuków (31. w drodze) i w wakacje pokazywała im, jak wyglądało tradycyjne życie w jurcie.

Spędziliśmy z nimi fantastyczne popołudnie, wieczór i poranek. Żałowaliśmy, że nie mogliśmy zostać dłużej wśród tych życzliwych ludzi i w rodzinnej atmosferze. Miło byłoby tu kiedyś wrócić.


Po siódme: nocne niebo.

W mroźnym powietrzu na wysokości ponad 3 tys. m n.p.m. gwiazdy zdawały się dotykać ziemi. Jasna wstęga Drogi Mlecznej łączyła Góry Ałajskie z Pamirem, a zatopione w niej gwiazdozbiory Kasjopei, Jaszczurki, Łabędzia, Orła i Tarczy ukazywały mgławice widoczne zwykle tylko przez teleskop. Jednak największe wrażenie robiło centrum naszej Galaktyki. Ogromne skupisko gromad gwiazd i mgławic, które w Polsce ledwo wyłania się spod horyzontu, tutaj jaśniało wysoko nad górami. Mógłbym się w nie wpatrywać bez końca.


Siedem dni spędzonych w górach nie zmęczyło nas ani trochę. Wręcz przeciwnie, dodało nam energii przed przejazdem do Chin. Gdyby nie czas, który zaczyna nas trochę gonić, z pewnością zostalibyśmy tu na jeszcze kilka tygodni. I jest więcej niż pewne, że byśmy się nie nudzili.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2011-08-16 09:02
Pieknie.
 
 
pablas
Paweł Błaszak
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 120 wpisów120 25 komentarzy25 158 zdjęć158 0 plików multimedialnych0