Z poczatku wszystko wydawalo sie takie proste: lapac stopa z Yechengu i jechac do Ali na raty, omijajac po drodze posterunki policji, albo dac w lape jakiemus kierowcy ciezarowki, by schowal nas na pace i dowiozl do Ali, ewentualnie, w ostatecznosci, wsiasc w autobus do Ali i na miejscu przekupic policjantow. A potem podjechac pod Mt. Kailash i odbyc kore obchodzac ta swieta gore dookola. Jednak im blizej bylo do wyjazdu, tym wiecej watpliwosci kolatalo nam w glowach.
Od Igora dowiedzielismy sie o mocno strzezonym posterunku wojska gdzies za Mazarem. Mialby byc doskonale polozony w miejscu, ktorego nie dalo sie obejsc i jedyna szansa na jego przekroczenie byl przemyt przez kierowce ciezarowki. Z ciekawosci zainteresowalismy sie legalnym polaczeniem autobusowym. Sprawdzilismy i dalismy sobie spokoj. Autobus do Ali kosztowal 1000 juanow, a kierowca nie chcial sprzedac biletow bez zobaczenia permitu, owego mitycznego swistka papieru, ktorego chyba zaden turysta nie widzial na oczy. Powoli, z ciezkim sercem, dojrzewalismy do rezygnacji z wycieczki do Tybetu. Jedyna szanse widzielismy w rodzieleniu sie, lecz nie chcielismy tego robic. Wolelismy uniknac sytuacji, gdyby jednej osobie udalo sie przejechac, druga zostalaby cofnieta do Yechengu, a trzecia - deportowana z Chin.
Nie zamierzalismy ednak rezygnowac z calosci trasy. Wszak po drodze do Ali, na dlugi czas przed granica z Tybetem, przejezdza sie zaledwie kilkadziesiat kilometrow od K2. Wystarczylo, bysmy dojechali do Mazaru i juz moglibysmy zaszyc sie na jakis czas u podnoza drugiego najwyzszego szczytu na Ziemi.
Tak wiec po wizycie na internecie (2 juany/godz. po okazaniu paszportu), wyposazeni w sciagnieta mapke okolic K2, wyjechalismy motoriksza na rogatki mista (10 juanow za kurs) i zaczelismy lapac stopa. Szlo nam jak zwykle fatalnie. Dzien skonczyl sie noclegiem gdzies na wschnietym polu. Nazajutrz bylismy juz mniej optymistyczni, za to bardziej zdeterminowani, by wyjechac gdzies dalej, chocby za pierwszy posterunek, ktory mial byc zaraz za Yechengiem.
Determinacja nie zawsze jest najlepszym doradca. Nam podsunela pomysl na wziecie taksowki do Beszterek - nastepnej za Yechengiem miejscowosci odleglej o 25 km. Wytargowalismy 50 juanow za caly kurs, lecz zanim moglismy ruszyc, musielismy poczekac, az roztargniony kierowca wyciagnie zatrzasniete w bagazniku kluczyki. Trzeba przyznac, ze podwazenie klapy scyzorykiem poszlo mu calkiem sprawnie. Po drodze okazalo sie, ze zadnego posterunku nie ma. Gdybysmy o tym wiedzieli wczesniej, nie zdecydowalibysmy sie na tak krotki przejazd. Rowniez Beszterek okazal sie nie do konca tm, czego oczekiwalismy. Chcielismy zrobic zakupy, ale zobaczylismy tylko skupisko paru glinianych chat ukrytych w zaroslach nad rzeka. Pozostalo nam stopowac dalej.
Tym razem poszlo nam znacznie latwiej - widocznie kierowcy sa tu bardziej sklonni zabrac kogos, kto stoi na pustynnym odludziu. Za 30 juanow z wesolymi Ujgurami przejechalismy 50 km do malej miejscowosci, gdzie przy glownej drodze akurat odbywal sie targ. Moglismy sie najesc do syta pysznym lagmanem i w koncu zrobic zakupy w gory. Potem przedarlismy sie przez tlum kupujacych i wyszlismy za miasteczko.
Minelo sporo czasu, zanim ktos sie zatrzymal, ale w koncu udalo nam sie zlapac pierwszego pelnoprawnego stopa. Pelny mikrobus (wraz z nami byl juz mocno przepelniony) podwiozl nas za darmo do kolejnej wioski. Bylo juz ciemno, gdy dojechalismy, wiec pozostalo nam rozbic namioty wsrod topolowych zarosli. Tuz obok nocowalo stadko wielbladow.
Rano towarzystwo sie zmienilo. Wielblady gdzies poszly, a w ich miejsce zobaczylismy kilkuosobowa rodzine. Chyba przyszli popracowac na polu, ale na widok naszych namiotow zdebieli i wrosli w ziemie. Nie powiedzieli ani slowa, gdy sie zwijalismy, tylko patrzyli z wyraznym zaciekawieniem.
Wyszlismy na pusta droge. i przez pewien czas moglismy tylko podziwiac otaczajace nas pustynne wzgorza i ostra granice nawadnianych pol. W oddali przechodzilo stadko koz, gdzies cwierkaly jakies ptaki i byly to jedyne slyszalne odglosy. W koncu jednak dolaczyl do nich odlegly dzwiek silnika. Zza zakretu wyjechal chinski pick-up, zatrzymal sie przed nami, a kierowca machnal zachecajaco reka. Patrzylismy troche zdezorientowani, bo w kabinie byly juz cztery osoby, ale zaraz pojelismy, ze mamy wskoczyc na pake. Zapowiadal sie ciekawy przejazd.
Pedzac z wiatrem we wlosach, niczym w jakims szalonym teledysku, moglismy podziwiac mijany krajobraz, a ten zmienial sie w tempie proporconalnym do przedkosci jazdy. Otaczajace nas poczatkowo lagodne pagorki nabieraly coraz ostrzejszych ryzow, rosly w oczach i coraz bardziej zblizaly sie do drogi. W koncu wjechalismy w gleboki wawoz, w ktorym zaczelismy ostro piac sie do gory, kreslac najwieksze serpentyny, jakie w zciu widzialem. Podjazd na przelecz trwal prawie godzine, a nastepnie tyle samo czasu zjezdzalismy. W najwyzszym punkcie trasy otworzyla sie przed nami zapierajaca dech w piersiach panorama gor Karakorum.
Jednak mimo pieknych widokow, poczatkowa frajda z przejazdzki zaczela ustepowac miejsca frustracji z pewnych niedogodnosci. Szybko zauwazylismy, ze lezace na pace bryly wegla brudza nam ciuchy i plecaki, a z gory osiadaja na nas masy pustynnego pylu. W dodatku asfaltowa szosca ustapila miejsca latwiejszej w utrzymaniu, ale za to nierownej szutrowce i co chwile obijalismy sie o karoserie. Najbardziej dal sie nam we znaki chlod. Na dole panowal pustynny skwar, lecz na przeleczy po zacienionej stronie zboczy tu i owdzie lezaly platy sniegu. Blo zdecydowanie za zimno na krotki rekawek, ale polary mielismy w plecakach, wiec moglismy tylko zacisnac dzwoniace zeby.
Kierowca wysadzil nas po drugiej stronie przeleczy, gdzie przy drodze stalo kilka domow z gastronomia i warsztatami. Nie bylo sensu zostawac tam dluzej, tym bardziej ze od Mazaru dzielilo nas tylko 80 km i moglismy tam dotrzec jeszcze tego samego dnia. Wyszlismy wiec poza osade i... za zakretem trafilismy na posterunek pelen zolnierzy z usmiechami na twarzach i karabinami na plecach.
Zauwazyli nas, wiec o odwrocie moglismy zapomniec. Poszlismy naprzod udajac pewnych siebie, a w rzeczywistosci goraczkowo szukajac mozliwosci przejscia. Na pewno nie bylo to mozliwe bez wiedzy soldatow; po lewej stronie w skalistym korycie plynela rwaca rzeka, a po prawej wznosily sie niemal pionowe sciany wawazu.
Naszej szansy upatrywalismy w ospalosci zolnierzy (byla pora obiadowa) i wojskowej sklonnosci do korupcji. Zostalismy obsluzeni przez mlodego sierzanta (tudziez kapitana lub porucznika - dla nas to wszystko jedno) troche zdenerwowanego faktem oderwania go od posilku. Dalismy mu paszporty, a on zdecydowanym gestem wyprosil nas z biura i kazal czekac przed posterunkiem. Wyszedl po pol godzinie i zaczal cos nawijac po chinski. Kompletnie go nie rozumielismy, wiec uprzejmie zrobilismy glupie miny pokazujac na zamkniety szlaban. Tym razem to on nie zrozumial, bo zamiast otworzyc przejazd i pozwolic nam isc, znikl w biurze i pojawil sie po chwili z kartka papieru.
Bylo to ksero ze zdjeciem jakiegos Amerykanina i duzym napisem "Aliens Travel Permit". Z ciekawoscia obracalismy w rekach ta pozadana przez nas kopie dokumentu. Jedynym legalnym sposobem jego zdobycia jest wykupienie wcieczki za 2000 juanow, ale nawet to nie gwarantuje, ze zobaczy sie permit na wlasne oczy. Poczulismy sie w pewnym sensie wyroznieni.
Sierzant najwyrazniej nie podzielal naszej fascynacji, bo wyrwal nam ksero z rak i zaczal domagac sie naszych wlasnych pozwolen. Rozlozylismy rece powtarzajac, ze jedziemy tylko do Mazaru. Znowu bezskutecznie. Tym razem dostalismy telefon i moglismy porozmawiac z angielska tlumaczka. Uslyszelismy, ze permit jest wymagany na caly odcinek trasy do Tybetu, a wiec rowniez do Mazaru. Nie pozostalo nam nic innego, jak wyciagnac porfel, pokazac na kopie permitu i zaproponowac transakcje. Na nic. Dostalismy z powrotem paszporty, a sierzant zamknal sie w biurze.
Na znak frustracji calym zajsciem i protestu przeciw kurczowemu trzymaniu sie przepisow, rozlozylismy plecaki przed wejsciem do biura i czekalismy, co sie stanie. Zostalismy totalnie zignorowani. Przez prawie godzine siedzielismy sobie przygladajac sie ruchowi na posterunku. Przejezdzajace samochody nie byly zbyt skrupulatnie kontrolowane (dalo by rade przejechac na pace wywrotki), ale kazdy kierowca oprocz prawa jazdy pokazywal jakis swistek papieru. Czyzby pozwolenia dotyczyly tez tubylcow? W koncu z biura wyszedl nasz sierzant i pokazal nam jadacy od strony Mazar autobus. "Yecheng" - powiedzial twardo. Poczulismy sie pokonani.
Przez cala droge powrotna (zlapalismy pick-upa drogowcow - tym razem siedzielismy w srodku) bylismy w podlym nastroju. Pogoda jakby zdecydowala sie nam pomoc w zglebianiu dola, bo przez cala przelecz lal deszcz. Na domiar wszystkiego, w Yechengu odkrylismy, ze nasze plecaki jadace na pace uwalaly sie jakims smarem.
Najbardziej bolala nas utrata szans na K2. Nie wiedzielismy, ze posterunek wojskowy jest jeszcze przed Mazarem i ze nawet tam potrzebny jest permit. Bylismy w plecy o 60 juanow na osobe i moglismy zaczac planowac przejazd na wschod. Powiedzielismy sobie jednak, ze kiedys tu wrocimy. Zrobimy i kore wokol Mt. Kailash, i trekking pod K2. Kiedy? To sie zobaczy. Ale na pewno nie damy sie wtedy zawrocic z posterunku.