Geoblog.pl    pablas    Podróże    Szlakiem jedwabiu i herbaty ku miastu białych nocy (w budowie)    Tym razem to Chiny
Zwiń mapę
2009
29
cze

Tym razem to Chiny

 
Chiny
Chiny, Xining
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9926 km
 
Po pustynnych rejonach Xinjiangu i niewielkich miasteczkach-oazach Xining zaskoczył nas podwójnie.
Jeszcze przed dotarciem do miasta mogliśmy cieszyć się widokiem zielonych wzgórz i żyznych dolin z polami ryżu i kukurydzy. Dopiero teraz przekonaliśmy się jak bardzo brakowało nam swojskiego, rolniczego krajobrazu. Przy okazji zauważyliśmy, że próba rozbicia namiotów na polach byłaby skazana na porażkę; uprawy zajmowały dosłownie każdy skrawek nadającej się ziemi, ze stromymi stokami włącznie.
Samo miasto – stolica prowincji Qinghai, choć w skali Chin niewielkie, nam wydało się ogromne. Widzieliśmy wielkie osiedla 20-piętrowych bloków, pomiędzy którymi wystrzelały w niebo jeszcze wyższe biurowce. Jakby tego było mało, wszędzie wokół wyrastały smukłe konstrukcje budowlanych dźwigów oznajmiające wszem i wobec, że Xining nadal się rozrasta. Z daleka nie wyróżniało się żadne centrum, zupełnie jakby było nim całe miasto.
Z okien autobusu mogliśmy się przypatrzyć typowo chińskiej architekturze. Dominowała nowoczesność i regularne bryły wysokościowców, lecz pomiędzy nimi dawało się zauważyć stare, niskie budynki z wygiętymi w górę kalenicami, które jakimś cudem uniknęły wyburzenia i wyglądały teraz jak skansenowi zabytki na chwilę tylko postawione w centrum metropolii.
Na okolicznych wzgórzach bieliły się stupy – wyraźny znak, że opuściliśmy muzułmańskie rejony i wjechaliśmy w krainę buddyzmu – jednak gdy wysiedliśmy z autobusu, poczuliśmy się znowu jak w Kaszgarze. Okazało się, że dworzec leży w dzielnicy zamieszkanej przez Ujgurów, którzy wciąż stanowią spory odsetek mieszkańców miasta i prowincji. Okoliczne uliczki zastawione były muzułmańskimi kramami, a w przyulicznych knajpkach serwowano plov, lagman i potrawy z baraniny. Choć byliśmy głodni, nie bardzo mieliśmy na nie ochotę. Marzyło nam się coś prawdziwie chińskiego.
Na szczęście nie trzeba było daleko chodzić, by znaleźć również chińskie jadłodajnie. Szybko odkryliśmy cały zaułek z egzotycznymi potrawami i przekąskami dim-sum, gdzie można było naoglądać się i najeść do syta. Chyba największą popularnością wśród Chińczyków cieszyły się pieczone kurze łapki. Ciężko powiedzieć, co takiego fascynującego jest w ogryzaniu ptasiej kończyny ze szponami, ale mijający nas przechodnie zajadali się nimi na okrągło mlaskając przy tym na cały głos. Można było też spróbować aromatycznie pachnących szaszłyków z bliżej nieokreślonych składników i ostro przyprawionych, marynowanych sałatek, jednakże ich ceny (zaczynające od 5 juanów) określiliśmy jako zbyt wysokie.
Koniec końców trafiliśmy do chińskiej knajpki z zachęcająco tanim menu, gdzie za 4 juany zamówiliśmy po dużej misie lamianu – makaronu we wrzątku z odrobiną warzyw. Było to mdłe, cienkie i klejące się danie. I tak nauczyliśmy się, że w Chinach warto czasem zaufać bardziej zmysłom niż portfelowi, przynajmniej w kwestiach gastronomicznych.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pablas
Paweł Błaszak
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 120 wpisów120 25 komentarzy25 158 zdjęć158 0 plików multimedialnych0