Geoblog.pl    pablas    Podróże    Szlakiem jedwabiu i herbaty ku miastu białych nocy (w budowie)    Kłopoty to nasza specjalność
Zwiń mapę
2009
01
lip

Kłopoty to nasza specjalność

 
Chiny
Chiny, Luguhu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11037 km
 
Jak doprowadzić pracowników posterunku biletowego do białej gorączki tak, żeby wezwali policję, a na koniec, po wielkiej awanturze, wylądować w szpitalu? Bardzo prosto. Posłuchajcie.
W planach mieliśmy dotarcie do Gór Sino-Tybetańskich na granicy Tybetu i prowincji Yunnan. Nie udało nam się pojechać bezpośrednio na zachód z Chengdu, więc wybraliśmy nieco bardziej okrężny wariant przez południowy Syczuan. Nasza trasa wiodła koło jeziora Lugu Hu, które zamierzaliśmy sprawdzić pod kątem wypoczynku po górskich zmaganiach. Mieliśmy nadzieję, że znajdziemy tam ciszę, spokój i dobre miejsce na rozbicie namiotów.
Nie wiedzieliśmy, że wokół jeziora utworzono Scenic Beauty Area – kuriozalny obszar powoływany w celu maksymalizacji zysków z ruchu turystycznego i ułatwienia ekonomicznej eksploatacji jego walorów krajobrazowo-przyrodniczych. Nikt nas nie poinformował, że za przejazd nadbrzeżną drogą pobiera się opłaty i że nie ma możliwości objazdu. Nie mieliśmy też pojęcia, że brzeg jeziora w ostatnich latach został mocno skomercjalizowany i zabudowany pensjonatami. Innymi słowy, całkiem nieświadomie pchaliśmy się w stronę potwora biznesu wysysającego pieniądze z każdego, kogo schwyta.
Specjalnie dla nas potwór przybrał postać ładnej i dobrze mówiącej po angielsku chińskiej dziewczyny, która weszła do autobusu i z promiennym uśmiechem spytała dlaczego jeszcze nie zapłaciliśmy za wstęp do parku. Od jakiegoś czasu czekaliśmy koło drewnianej chatki z biletami i przed stalowym szlabanem przegradzającym drogę, przyglądając się jak stłoczeni przy okienku Chińczycy kupią wejściówki. Odparliśmy, że o opłatach za wstęp nic nam nie wiadomo i poprosiliśmy o bardziej szczegółowe wyjaśnienia. Te były krótkie, konkretne i wypowiedziane z prawdziwą radością: zakup biletu jest jedyną możliwością dotarcia nad jezioro, a jego cena wynosi 80 juanów. Sześciogodzinna jazda autobusem z Xichangu kosztowała mniej, więc byliśmy nieco zaskoczeni.
Zaczęliśmy tłumaczyć, że przez Lugu Hu jedziemy tylko tranzytem i nie zamierzamy się nigdzie zatrzymywać, lecz dziewczyna szybko nam przerwała mówiąc, że bez biletów nie zostaniemy przepuszczeni przez szlaban. „I nie zobaczycie jeziora!” – dodała, wciąż mając na ustach pełen pewności siebie uśmiech, który jednak znikł, gdy wyjaśniliśmy, że jezioro na razie nas nie interesuje. „To po co tu przyjechaliście?” – spytała zdumiona. Opisaliśmy dokładnie nasz plan dojazdu w góry, a dziewczę kręciło głową nie potrafiąc zrozumieć naszych, najwyraźniej niepoważnych, zamiarów. „Naprawdę nie chcecie zostać nad jeziorem? – upewniała się co chwilę. – Przecież wszyscy tu zostają.” Znowu czuliśmy się jak eksponaty w muzeum osobliwości.
Nasze wyjaśnienia okazały się w końcu zbyt mało wiarygodne. Otrzymaliśmy ultimatum: albo zapłacimy, albo będziemy musieli wysiąść ze spóźnionego już i tak autobusu. Opcja pierwsza nie wchodziła dla nas w grę, więc rozstawiliśmy się z plecakami na ławeczce koło okienka z biletami, by na spokojnie poszukać wyjścia z impasu. Po półgodzinnej rozmowie było już dla nas jasne, że dziewczyna nie zadowoli się żadnym kompromisem. „I tak będziecie musieli zapłacić. To przecież tylko 80 juanów!” – powtarzała, a jej uśmiech przybrał formę grymasu złośliwej satysfakcji.
Ani nam to było w głowie. Postanowiliśmy pójść nieco po bandzie i ominąć szlaban przechodząc przez wioskę po drugiej stronie drogi. Wioska była widoczna jak na dłoni, więc nawet nie próbowaliśmy się skrycie przemykać. Liczyliśmy na to, że obsługa posterunku machnie ręką i pozwoli nam przejść. Lecz gdzie tam! Gdy maszerowaliśmy pomiędzy drewnianymi domami, zza rogu wyjechał na nas elektryczny skuter, a za nim terenówka z naszą dziewoją wojowniczo wychylającą się z okna. Z wyrazem wściekłości na ustach wyglądała jak Walkiria, brakowało tylko muzyki Wagnera w tle.
Zajechali nam drogę, lecz z łatwością ich ominęliśmy. Przez chwilę stali osłupieni, nie bardzo wiedząc co robić dalej (zupełnie jakby nikt wcześniej nie próbował przejść tędy za darmo), lecz wkrótce zaczęli nas gonić, co z uwagi na rozwijaną przez nas prędkość piechura z ciężkim plecakiem nie było trudne. Od tej pory poruszaliśmy się zwartym frontem zajmując całą szerokość drogi i toczyliśmy zajadłą kłótnię, której echo niosło się po całej okolicy i przyciągało gapiów z pobliskich domów.
Przeszliśmy tak ze 2 kilometry, omijając od czasu do czasu zajeżdżającą nam drogę terenówkę i szarpiąc się z kierowcą skutera, gdy nasza Walkiria zagroziła wezwaniem policji. Nie zrobiło to na nas wrażenia. Z dwojga złego woleliśmy mundurowy chłód i służbistość od histerycznych krzyków demona w spódnicy. Radiowóz przyjechał po paru minutach. Wysiadł z niego młody policjant i od razu znalazł się w zasięgu dziewczyny, która podbiegłszy do niego zaczęła coś szybko tłumaczyć, wskazując przy tym na nas oskarżycielsko palcem. Na twarzy policjanta zaczęło rysować się … rozbawienie. Spytał nas, czy rzeczywiście zamierzamy tylko przejechać koło jeziora, a potem, ku zaskoczeniu bileterki, pozwolił nam iść. Woleliśmy nie czekać na nieunikniony wybuch Walkirii i ruszyliśmy przed siebie.
Nie uszliśmy jednak zbyt daleko, gdy w oddali zobaczyliśmy mrugające światła. Szybko okazało się, że to ambulans na sygnale. Wysiedli z niego dwaj pielęgniarze, otworzyli tylne drzwi i szerokim gestem zaprosili nas do środka. Jeśli chcieli nas w ten sposób zatrzymać, to im się udało; staliśmy jak wryci szukając wzrokiem kaftanów bezpieczeństwa i dużych strzykawek.
Z osłupienia wyrwał nas policjant (który uporał się już z dziewczyną i jej kompanami), lecz zaraz wprawił nas w bezgraniczną konsternację tłumacząc, że będziemy zabrani do szpitala w celu przeprowadzenia rutynowych badań na obecność wirusa H1N1. Cała ta akcja zaczęła nam przypominać tani film szpiegowski, lecz nie czuliśmy się już na siłach, by spróbować zmiany scenariusza. Wsiadając do karetki poprosiliśmy tylko o wyłączenie syreny.
Do szpitala w miasteczku Lugu Hu jechaliśmy kilkanaście minut zastanawiając się po drodze jakimże to badaniom, eksperymentom, a może i torturom zostaniemy poddani. Na miejscu okazało się, że chodzi tylko o pomiar temperatury, a jako że nikt z nas nie gorączkował, zostaliśmy sklasyfikowani jako wolni od wirusa świńskiej grypy. Co ciekawe, przy spisywaniu danych osobowych nikt nawet nie zażądał od nas paszportów. Wystarczyło, że napisaliśmy na kartce nasze imiona i nazwiska. Zaczęliśmy podejrzewać, że cała ta szopka miała na celu wyłącznie przewiezienie nas do miasteczka.
Potwierdził to wkrótce nasz policjant, głośno się przy tym śmiejąc z całego zajścia. Wyprowadził nas ze szpitala i życząc miłego pobytu podpowiedział, że najbliższy dworzec autobusowy jest 30 kilometrów dalej. Woleliśmy już nie pytać o transport, bo jeszcze załatwiłby straż pożarną.

Byliśmy więc na terenie „Obszaru Piękna Krajobrazu – Lugu Hu” i tym samym mogliśmy poznać chińskie podejście do turystyki i dbałości o krajobraz. Spodziewaliśmy się, że w kraju odwiecznej tradycji feng-shui zostaniemy pełną harmonię budynków i otoczenia, i w zasadzie się nie zawiedliśmy. Stare osady zbudowane z użyciem lokalnych surowców idealnie współgrają tu z malowniczą okolicą, a wiekowe świątynie stojące na niewielkich wysepkach tworzą piękną kompozycję z otaczającymi jezioro wzgórzami. Nawet noszone „pod publiczkę” ludowe stroje i narzędzia mieszkańców stanowią element równowagi między yin i yang.
Jest jednakże łyżka dziegciu w tym jeziorze miodu. Nowe zabudowania, a w szczególności miasteczko Lugu Hu, choć wybudowane na wzór starej osady, burzą harmonię krajobrazu. W jednych budynkach przeważa yin, w innych yiang, jedne są zbyt masywne, inne zbyt udekorowane, a całość jest bliższa zakopiańskim Krupówkom niż sielskiemu skansenowi, który próbuje naśladować. Niemalże zbrodnią na krajobrazie jest budowa ogromnego hotelu Holiday Inn, który wkrótce przytłoczy całkowicie niewielką dolinkę schodzącą do jeziora.
Najwyraźniej finansowe korzyści są w dzisiejszych Chinach ważniejsze niż stare tradycje. Feng-shui zostało chyba na jakiś czas odłożone na półkę, przynajmniej nad Lugu Hu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pablas
Paweł Błaszak
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 120 wpisów120 25 komentarzy25 158 zdjęć158 0 plików multimedialnych0